Pójdę sobie i będziecie żałować

W drodze 6/2012 W drodze 6/2012

Bicia uczymy, bijąc, krzyku, krzycząc, mówić „cholera” – mówiąc „cholera”. Tłumaczenie nic nie da, jeśli nie pójdzie za tym nasz przykład.

 

Choć moje dzieci nie znają jeszcze kolejności dni tygodnia, jakimś cudem bezbłędnie wyczuwają, że jest czwartek. W czwartki budzą się wcześniej niż zwykle i bardziej niż zwykle marudzą. A potem się kłócą, krzyczą, wspinają na meble, z szelmowskim uśmiechem otwierają tę jedyną szufladę, do której nie pozwalam im zaglądać. Mam nieodparte wrażenie, że mnie testują: czy aby na pewno umiem zastosować w praktyce to wszystko, co kilka godzin później zamierzam przekazywać innym rodzicom. Bo w czwartkowe popołudnia prowadzę zajęcia dla rodziców pragnących wychowywać swoje dzieci bez klapsów i krzyków; chcących stawiać im granice, a jednocześnie szanować ich podmiotowość1. Zajęcia pozwalają poczuć wspólnotę doświadczeń – i to jest ogromna siła tych cotygodniowych spotkań. Mamy różne poglądy, różne historie, dzieci w różnym wieku, ale doświadczamy podobnych frustracji i dylematów.

O klapsach

Na jednym z pierwszych spotkań rozmawiamy o tym, jakie ma być dziecko, które chcemy wychować.

– Dobre – podają rodzice – Odważne. Umiejące ponosić konsekwencje. Uczciwe. Szczęśliwe. Szanujące innych.

Ten swoisty koncert życzeń owocuje listą kilkudziesięciu pozytywnych przymiotów. Potem, w toku burzliwej dyskusji, dzielimy metody wychowawcze na te, które pomagają wychować dziecko na człowieka o takich właśnie cechach, i takie, których stosowanie nie przybliży nas do tego celu. Zdarzają się tu olśnienia i przykre konstatacje. Niektórzy rodzice czują się tak, jakby zabrano im z rąk wszystkie narzędzia, którymi dotąd się posługiwali. Protestują i bronią metod, które grupa chce spisać na straty. Na pierwszy ogień idzie klaps.

„To niesprawiedliwe! Pójdę sobie gdzieś daleko i wtedy będziecie żałować. Nikt mnie chyba nie kocha, mam was wszystkich w nosie. Jak urosnę, to im pokażę! Nienawidzę tego domu. Dlaczego nikt mnie nie słucha?! Przecież to nie była moja wina!”

Arkusz papieru powoli się zapełnia. Rodzice mieli przypomnieć sobie sytuacje z dzieciństwa, gdy zostali uderzeni przez ojca, matkę czy opiekuna – i odtworzyć swoje odczucia z tamtego momentu. W skondensowanej formie zapisujemy je na planszy. Czasem zdarzy się, że ktoś dopisze: Tak mi wstyd, wiem, że zasłużyłem. To zwykle ktoś, kto oberwał w życiu tylko raz czy dwa, za coś poważnego, czym doprowadził rodzica do ostateczności. Pozostali – często ze zdziwieniem – odkrywają, że ich uczuciom bliżej było do buntu i chęci odwetu niż do skruchy i mocnego postanowienia poprawy. Nader często nawet nie bardzo pamiętają, co takiego zrobili.

Zastanawiamy się, czego w takim razie nauczył nas klaps, i nieuchronnie dochodzimy do wniosku, że wyłącznie rzeczy, których nie chcielibyśmy uczyć naszych dzieci. Uczy, że przewaga fizyczna może być rozstrzygającym argumentem. Że w relacjach międzyludzkich bicie jest dopuszczalne i że można sprawiać ból komuś, kogo się kocha. Że gdy dorosły czuje się bezsilny, ucieka się do tego, co najprostsze i najbardziej dostępne, byle tylko pokazać dziecku, kto tu rządzi.

Niby wszyscy potakują, ale ktoś czujnie pyta:

– No dobrze, ale czy w ogóle są tu osoby, które nigdy nie uderzyły dziecka? Albo chociaż nie szarpnęły, nie przytrzymały? No i co, czy świat się zawali, jeśli dam dziecku klapsa? Przecież wszyscy to robią!

Otóż nie, nie wszyscy, na szczęście. Ale ci, którzy zrobili to raz, zwykle robią i drugi, trzeci, dziesiąty. Coś się w nas przełamuje, granica dopuszczalnych zachowań się przesuwa. Klaps awansuje w hierarchii naszych metod – z metody potencjalnej na pozycję metody używanej sporadycznie, wreszcie rozgaszcza się w codziennym repertuarze. Usłyszałam kiedyś od młodej kobiety, dotkliwie bitej w dzieciństwie, że codziennie setki razy ma ochotę uderzyć któreś ze swoich dzieci, ale resztkami sił powstrzymuje się, bo ma przeczucie, że gdyby zrobiła to raz, już nie byłaby w stanie się zatrzymać – odtąd biłaby ciągle, za najdrobniejsze przewinienie, tak jak bili ją jej rodzice.

– Odróżnijmy, proszę, prawdziwe bicie od klapsa. Ja nie biję mocno, to są tylko klapsy, on tego prawie nie czuje – powie ktoś.

Przytaczam wtedy przykład mojej znajomej, która próbowała oduczyć córeczkę rzucania zabawkami. Za każde rzucenie dziewczynka dostawała lekko po łapce. Nadal rzuca zabawkami, tylko teraz po każdym rzuceniu przybiega do mamy po obowiązkowe pacnięcie w rączkę.

Podobny mechanizm zachodzi też przy dotkliwszym biciu: dziecko dochodzi do wniosku, że jest ono swego rodzaju walutą, i kalkuluje, za co opłaca się dostać lanie, a za co nie. Znam pana, który jako dziecko często dobrowolnie kładł się na kanapie i wypinał pupę, by oberwać za wyjadanie dżemu. Do dziś uważa, że ów dżem po prostu był tego wart. Ten przykład tylko z pozoru jest zabawny – gdzieś w głębi czai się głęboka rodzicielska kompromitacja. Poza tym pojawia się kwestia tzw. taryfikatora. Bo jeśli paskiem po pośladkach za wyjadanie dżemu, to co za zepchnięcie brata ze schodów? Jeśli „po buzi” za pyskowanie, to co za oplucie?

No dobrze, skoro nie klapsy, to może kary?

Rodzice dyskutują, wymieniają się doświadczeniami związanymi ze stawianiem do kąta, sadzaniem na „karnego jeżyka” (bardziej skomplikowana wersja stawiania do kąta), odbieraniem przywilejów. A jeśli kary, to oczywiście równolegle też nagrody, bo one motywują do dobrego zachowania – tu wszyscy się zwykle zgadzamy.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...