Dobrostan świętego

Tygodnik Powszechny 35/2012 Tygodnik Powszechny 35/2012

Z badań wynika, że ludzie religijni są szczęśliwi. Medytacja pozwala zredukować stres, uczestnictwo we wspólnych praktykach – być z ludźmi, doktryna – zaspokoić głód sensu i znaleźć odpowiedź na życiowe problemy. Ale to jeszcze nie wszystko.



OPIUM DLA SŁABYCH

Powstaje oczywiście pytanie, czy postrzeganie religii jako narzędzia zwiększania dobrostanu nie podporządkowuje jej temu, co doczesne, czy nie zdominują jej motywacje egocentryczne. Tym bardziej że szczęście człowieka religijnego często bywa przedstawiane jako silne uczucie radości połączone z beztroską – jak można było słyszeć w jednej z religijnych piosenek: „każdy święty chodzi uśmiechnięty” – gdyż, pouczają inne popularne hasła, „o nic się nie martw, Jezus cię kocha”, a „Bóg stworzył dla nas taki piękny świat”.

Jeśli religia byłaby tym właśnie, to rację mieliby agnostycy i ateiści, którzy oskarżają wierzących o pójście na łatwiznę i myślenie życzeniowe, pozwalające złagodzić tragizm i ból istnienia. Zasadne staje się wtedy podejrzenie, że wiara religijna, która daje szczęście, jest po prostu wyrafinowanym „prozakiem” albo nawet „opium”, z którego korzystanie poprawia samopoczucie za cenę znieczulenia na prawdę rzeczywistości i – w konsekwencji – redukcji naszego człowieczeństwa.

Zarzut jest poważny, a niebezpieczeństwo, na które wskazuje – realne. Czy człowiek religijny jest zatem skazany na alternatywę pomiędzy religijnością zewnętrznego obowiązku i rytuału, która ani szczęścia nie daje, ani nie pozwala na rozwój, a religijnością „życzeniową” – łatwym „spełniaczem” duchowych pragnień i dostarczycielem zgodnych z tymi pragnieniami odpowiedzi?

Odpowiedź na powyższy zarzut można znaleźć w tradycji chrześcijańskiej.

DUCHOWY ROZWÓJ

Rozwój duchowy przebiega etapami. Początkowo, wśród motywacji zaangażowania religijnego, dominuje strach przed negatywnymi konsekwencjami religijnej obojętności. Etap taki nazywa się często „religijnością niewolnika”. Bóg jawi się tu jako surowy Prawodawca i Sędzia, którego lepiej słuchać. Człowiek jest religijny niejako z przymusu.

Na tym następnym etapie człowiek rozpoznaje, że negatywny obraz Boga i Jego relacji do świata nie jest zgodny zarówno z tym, jak przedstawiają Go źródłowe, natchnione teksty (które prezentują Boga przede wszystkim jako kochającego Ojca), jak i z tym, jaką charakterystykę Bytu Absolutnego podsuwa nam rozum (jako absolutnej doskonałości, dobroci). Człowiek religijny zaczyna teraz dostrzegać pozytywną stronę tradycji religijnej i religijnego zaangażowania jako tego, co nadaje światu i życiu sens, daje nadzieję, sprzyja osobistemu rozwojowi, co daje wsparcie społeczne i przynosi pozytywne efekty psychologiczne (poczucie szczęścia, spełnienia, pokoju itp.). Z pewnym uproszczeniem można powiedzieć, że rozwój duchowy polega na przejściu od religijności, którą psychologowie rozpoznają jako czynnik unieszczęśliwiający człowieka, do religijności sprzyjającej psychicznemu dobrostanowi.

Mistrzowie duchowości zauważają jednak – podobnie jak wielu krytyków religii – że nadal nie wykraczamy tu ponad sposób postrzegania religii, który wiąże się często z egoistycznymi/ /egocentrycznymi motywacjami religijnego zaangażowania. Człowiek jest religijny, gdyż religijność coś mu daje. Ze względu na owo „coś za coś” mówi się o religijności „kupca” lub „najemnika”. W rozwoju duchowym konieczny jest zatem dalszy krok. Człowiek nie może osiągnąć religijnego spełnienia bez wysiłku oczyszczania swoich intencji i stopniowego wyzwalania się z religijnego egocentryzmu. Konieczna jest wierność niezależnie od chwilowej „gratyfikacji”, jaką daje zaangażowanie: warto np. modlić się, nawet jeśli w danym momencie modlitwa nie daje satysfakcji, przedkładać dobro bliźnich nad własną wygodę i praktyki przynoszące zadowolenie itp.

Doświadczenie wielu pokoleń poucza jednak, że ruch ku wyższej formie religijności nie zależy całkiem od wysiłków samego człowieka – zostaje on wprowadzony (wierzący powie: przez Boga) w zupełnie inny sposób religijnego funkcjonowania. Na poziomie poznawczym pojawia się wyraźna świadomość, że wszelkie religijne koncepcje Boskiej Rzeczywistości i oparte na nich wyjaśnienia świata są zupełnie nieadekwatne zarówno wobec niepojętego bogactwa życia, jak i – tym bardziej – wobec tego życia wewnętrznej i transcendentnej Podstawy. Dostarczane przez religię struktury sensu rozpadają się – podążający duchową drogą musi „kroczyć w ciemności”, pozbawiony jasnych i wyraźnych, pewnych odpowiedzi. Egzystencja przybiera postać wielkiego pytania skierowanego ku absolutnej Tajemnicy. Na poziomie emocjonalnym wszelkie „gratyfikacje”, dostarczane dotąd przez religijne praktyki, znikają: modlitwa nie przynosi ani radości, ani pokoju, służba bliźnim – satysfakcji, religijna wspólnota wyraźnie pokazuje swoje negatywne cechy.

SZCZĘŚCIE BEZ WŁAŚCICIELA

Odwołując się do powyższego schematu, warto pamiętać, że w realnym życiu wyróżnione „etapy” nie muszą następować po sobie w precyzyjnie opisanym porządku. Czasami trzeba je traktować jako różne aspekty jednego procesu – w różnych okresach życia dominuje raz jeden, raz drugi. Ujawnia się też wówczas, że szczęście człowieka religijnego może mieć bardzo różny charakter. Znam ludzi, którzy nie doświadczają silnej, emocjonalnej radości – przynajmniej nie w związku ze swoim religijnym zaangażowaniem. Co więcej – taka emocjonalna religijność raczej ich odrzuca. Jeśli mówią o szczęściu, które pojawia się w ich świecie wraz z wiarą, to mają na myśli raczej poczucie, że gdzieś u podstawy ich życia ukryty jest jakiś sensowny wzór. Poczucie, które nie wyklucza pytań, wątpliwości, lęku, chwil smutku, czy nawet goryczy.

Owszem, w tradycji chrześcijańskiej to, co negatywne, nie jest końcem drogi – ostatecznym celem jest wieczne szczęście, nieskończone spełnienie, jedność z Bogiem. Warto jednak pamiętać, że cel ów można osiągnąć tylko poprzez całkowite przekształcenie podmiotu, które pozbawia go egocentrycznego spojrzenia. Życie religijne jest zaś stopniowym i meandrującym procesem takiej transformacji. Szczęście zaś pojawia się w tym procesie w nieco paradoksalny sposób. Jest, jak to ujął nieżyjący już dominikanin, o. Józef Maria Bocheński, „produktem ubocznym”. Jest trochę jak ciepło, rozgrzanie się organizmu człowieka wykonującego fizyczną pracę. Różnie w moim życiu bywało, ale – i myślę, że moje doświadczenie nie jest odosobnione – najbardziej szczęśliwy jestem wówczas, gdy najmniej o siebie i własne szczęście się troszczę.

Parafrazując znane powiedzenie Jezusa, można to ująć w stwierdzeniu: „Jeśli ktoś chce zdobyć/zachować swoje szczęście, straci je. Kto zaś wzgardzi swoim szczęściem, zyska szczęście wieczne”. Istotne jest przy tym, że „szczęście wieczne” nie oznacza jakiegoś pojmowalnego dla nas stanu szczęśliwości, który by trwał bez końca. Chodzi raczej o coś, co nie mieści się w naszych zdolnościach zrozumienia, czym jest i może być szczęście, ani w naszych pragnieniach i oczekiwaniach. Znika perspektywa ograniczonego „ja”, znikają moje pragnienia i oczekiwania. Próba zdobycia swojego wiecznego szczęścia nie ma żadnego sensu. Chodzi o zbawienie świata. O to, by Bóg był wszystkim we wszystkim.

 

«« | « | 1 | 2 | » | »»

TAGI| WIARA

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...