U źródeł

Tygodnik Powszechny 47/2012 Tygodnik Powszechny 47/2012

Kiedyś zawołał go proboszcz: „Księże Mirku, jacyś dziwni ludzie do księdza przyszli!”. Zobaczył Artura z kumplami: Ćwiekiem, Bajbusem i innymi. Dziś wie: tego dnia w drzwiach plebanii stanęło jego prawdziwe powołanie.

 

Na rękach tatuaże, rzucają się w oczy od razu, gdy podchodzi do furtki. Potem bródka – niezbyt gęsta, lekko podkręcona w górę; jak u francuskich muszkieterów. Wreszcie fryzura: wąski pasek z tyłu głowy.

– Z przodu zostało niewiele, to choć z tyłu chciałem mieć coś specjalnego – śmieje się, idąc przez podwórze plebanii przy parafii św. Jakuba w Skierniewicach. – Tak naprawdę to miał być dred, ale coś słabo rośnie...

Podstarzały, wieczny buntownik? Outsider? Ekscentryk? Częstując kawą, Mirosław Kurek potakuje głową: tak, każde z tych określeń w jakimś stopniu do niego pasuje.

Najpełniej opisuje go jednak inne: ksiądz katolicki.

KAMIEŃ W SERCE

W młodości ani razu nie pomyślał, że kiedyś stanie przy ołtarzu jako kapłan. Wtedy kościół kojarzył się mu tylko z niedzielną Mszą. To, co słyszał z ambony, kłóciło się z jego wizją Boga – kochającego Ojca. Gdy proboszcz wychodził i darł się na wszystkich, zwyczajnie zalewała go krew. – Jak słyszy się takie rzeczy, zwłaszcza w okresie dorastania, to człowiek czuje, jakby mu ktoś kamień wrzucił w serce – mówi dziś.

Szedł do kościoła, bo truli mu o tym rodzice. Chociaż i tak najczęściej wcale nie do kościoła, tylko gdzieś w bok, z kumplami. Gadka-szmatka: „Co by tu dzisiaj zrobić?”.

Ale co mógł robić osiemnastolatek po skończeniu technikum elektrycznego w Mszczonowie w 1981 r.? Było więc dołowanie, zjazd po równi pochyłej. Swój świat odnalazł w literaturze katastrofistów: w Stachurze, Wojaczku, Poświatowskiej. Najbardziej ukochał powieść Hermanna Hessego „Wilk stepowy”.

Punkowanie zaczęło się od koncertu rockowego w Żyrardowie w 1981 r. Grały cztery kapele: Ogród Wyobraźni, Republika Toruńska (późniejsza Republika), WC i Brak. Trzy pierwsze zespoły mu się podobały, ale koncert Braku po prostu go zachwycił. Zwłaszcza tekstowo: po raz pierwszy w życiu usłyszał, jak swobodnie można wyrażać swoje myśli. Na przykład w utworze „Pokolenie”: „Dzisiaj jest wielki mecz, grają biali i czerwoni, białymi jesteśmy my, przeciw nam czerwone psy”. Potem było jeszcze wiele innych koncertów. I obowiązkowo – co roku – Jarocin.

Co było dla niego ważne w subkulturze punkowej? Że był to ruch opozycyjnie nastawiony do komunistycznej rzeczywistości.

Czy było ostro? Nie będzie upiększał: było. Ale po jakimś czasie zrozumiał, że to wszystko jest bardzo nihilistyczne, destrukcyjne. Widział, co się dzieje z jego kumplami: jak giną w odmętach butaprenu czy kompotu.

Czy on też brał? Nie.
Czy wąchał? Nie.

Ale dołowanie trwało. Do momentu, aż uznał, że czas się odbić. Pewnego dnia ułożył na działce rodziców stos ze swoich książek i wszystkie je spalił.

Choć zgolił irokeza, glany, pieszczochę i katanę nosił jeszcze wiele lat. Ale zewnętrzne symbole nigdy nie były dla niego ważne. Istotniejsze było co innego: to, że punk zakładał istnienie społeczeństwa idealnego. Czyli prawdziwej anarchii (rozczytywał się wtedy w dziełach Bakunina i Kropotkina).

Potem przeczytał gdzieś wywiad z muzykiem punkowym, który twierdził, że prawdziwa anarchia jest możliwa tylko w Królestwie Niebieskim. „Coś w tym jest!” – pomyślał.

I tak w 1986 r. Mirek trafił na czuwanie Ruchu Odnowy w Duchu Świętym w jednej z warszawskich parafii (studiuje wówczas – przez kilka miesięcy – historię na UW). Poszedł, namówiony przez znajomą, trochę na zasadzie eksperymentu: „Zobaczę, sprawdzę”. I zobaczył: tańczących ludzi, radość, ekspresję, zaangażowanie. Kościół żywy. Poczuł powiew świeżości.

WALKA PODJAZDOWA

Na tamtym czuwaniu usłyszał też słowa św. Pawła: „Dla Niego wyzułem się ze wszystkiego i uznaję to za śmieci, bylebym pozyskał Chrystusa i w Nim się znalazł” (Flp 3, 4-9).

Pierwsze skojarzenie: „To o mnie!”. Nagle odnalazł się w kościele – jako śmieć! I odnalazł Chrystusa na swojej drodze. „Mój Boże – pomyślał – całe życie Jezusa było pod prąd – tak jak moje!”. Wiedział już, jaką drogą chce pójść.

W 1987 r. wstąpił do seminarium. Reakcja kumpli, rodziny i sąsiadów była podobna – najczęściej śmiech: „To najlepszy numer, jaki mogłeś opowiedzieć!”. Święcenia kapłańskie przyjął w 1993 r. Potem trafił na parafię.

Pierwsza była w Lipcach Reymontowskich. Dobre wspomnienia. Dużo pracy z ludźmi, tu zaczęła się przygoda z ruchem oazowym. Organizował kursy i spływy kajakowe dla młodzieży. Uwielbiał msze święte odprawiane na odwróconym kajaku, ten konkretny trud. Tę przygodę: przybijamy, trzeba postawić biwak, rozpalić ognisko, podsuszyć rzeczy, przygotować jedzenie.

Potem Rawa Mazowiecka. Tam pomyślał: „A może by tak pogodzić ze sobą kibiców Legii i Widzewa?”. Z pomocą Romana Koseckiego z Legii i Marka Citki z Widzewa zorganizował na miejskim stadionie mecz między kibicami obu drużyn. I dzieje się cud: nikt się nie pozabijał. Na zakończenie była wspólna modlitwa na stadionie; całość filmowała włoska telewizja RAI.

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...