Sklepany przez Kościół, kocham Kościół

Tygodnik Powszechny 48/2012 Tygodnik Powszechny 48/2012

„Czy ksiądz z tego wyjdzie” – pytają. „Nie wiem, raczej nie” – odpowiadam. Ale mówię też: „Jestem otwarty na cud”. Popiełuszce też mówię: „Jak mnie w to wpakowałeś, to mnie teraz z tego wyciągnij”. Z ks. Janem Kaczkowskim rozmawia Przemysław Wilczyński

 

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Stworzenie hospicjum i współzałożenie szkoły. Akcje medialne i doktorat. Medale z Watykanu i od prezydenta. Sporo jak na 35 lat. Do tego ciężka choroba.

KS. JAN KACZKOWSKI: W ciągu dwóch lat wykryto u mnie dwa nowotwory. Najpierw była nerka, którą udało się wyleczyć, teraz glejak mózgu. Paskudny, czwartego stopnia.

Ksiądz wszystko o nim wie?

Wiem, jak będzie postępować, co się wydarzy na każdym etapie. Wiem, co mnie czeka, i że się zdecyduję na kolejną operację, która powinna poprawić mi komfort życia.

Wiedza zawsze jest dobra?

Dla mnie tak. Na pewno musi być umiejętnie podana – dla każdego. Lekarze czasami zasłaniają się przywilejem terapeutycznym, w ten sposób usprawiedliwiając kłamstwa. Tymczasem lekarz nie ma prawa podać informacji nieprawdziwej, może natomiast wstrzymać się z jej przekazaniem pacjentowi, jeśli uzna, że ta informacja może mu zaszkodzić.

Weźmy nowotwór płuc. Ktoś pyta, jak to będzie przebiegać. Lekarz ma prawo przekazać najłagodniejszą wersję. Jeśli pacjent zapyta, czy będzie gorzej, lekarz może wybrać kolejną, mniej łagodną. Ale jeżeli pacjent chce, by powiedzieć wszystko, lekarz musi powiedzieć wszystko. Tłukłem to do głów studentom, prowadząc zajęcia z bioetyki: przywilej terapeutyczny nie może być okłamywaniem!

A Księdzu jak tę informację przekazano?

Mistrzostwo świata w przekazywaniu złych informacji! Zaczęło się, gdy pojawił się niedowład lewej strony. Zawsze miałem z tym problem, ale kiedy uderzyłem samochodem w barierkę i zatrzymała mnie policja z podejrzeniem, że jestem pijany, poszedłem na rezonans magnetyczny.

Wpuszczają mnie w tę rurę, a technik mnie opieprza, że czegoś nie wyjąłem z kieszeni. Gdy wyjeżdżam z rury, ten sam technik zaczyna wkładać mi buty. Przed badaniem pielęgniarka powiedziała, że wynik będzie za tydzień. Wychodzę na korytarz i słyszę, żebym poczekał, bo będzie „za godzinkę”. Przynosi w końcu kopertę i na całą recepcję oznajmia: „Tutaj jest wyniczek i rachuneczek”. Wyciągam wyniczek: „Proces rozrostowy w głowie, podejrzenie glejaka”. Takie „jajko z niespodzianką”, osiem centymetrów na dziesięć, w okolicach czoła.

Powinno wyglądać to zupełnie inaczej. Lekarz diagnosta powinien poprosić mnie do gabinetu i wszystko mi spokojnie wytłumaczyć. Bez tego koszmarnego spieszczania: „pieniążki”, „wyniczek”, „rachuneczek”, „pacjencik”, „kliencik”...

Co było potem?

Wszystko jak w książkach. „O ja pierdolę, glejak!” – przecież takie opisy czytałem swoim pacjentom. Wychodzisz z budynku, jeżdżą samochody, pies sika pod latarnią, tobie się wali świat, a ten świat, który jest naokoło, nie krzyczy! Wróciłem do samochodu, popłakałem się. Powiedziałem sobie, że najprawdopodobniej ostatni raz prowadzę samochód. To było w czerwcu, na Dzień Ojca. Niezły prezencik i rachuneczek!

Zwykle następny etap w takich przypadkach to wypieranie. „Na pewno nie ja”, „może sprawdzimy raz jeszcze”. Ten etap też zaliczyłem, ale dość łagodnie. Potem przychodzi targowanie się z rakiem: „Jak teraz będę grzecznie brał chemię, to ty mnie, raku, posłuchasz”. Albo z Panem Bogiem: „Posprzątam życie, pójdę do spowiedzi, nie będę bił żony”. Wymuszę cud od Pana Boga.

Skąd się w ogóle wziął w Księdza życiu?

Nie z rodzinnego domu, w którym teraz siedzimy, bo tutaj nie bardzo się wierzy... (śmiech).

Zaczęło się w Sopocie. Miałem kilkanaście lat, stałem w przedsionku kościoła św. Jerzego, zaglądałem do środka i myślałem: „Albo to są jakieś jaja, jakiś śmiesznie przebrany śmieszny pan, który macha rękami i podnosi andruta do góry, albo też coś w tym jest”. Moja laicka głowa mówiła, że wszystko to jest jakaś „piękna idea”: Budda, Chrystus, Allah...

Z drugiej strony, jako ośmiolatek głęboko przeżyłem Pierwszą Komunię. Trafiłem na księdza-staruszka, który mnie do niej pięknie przygotował. Potem było beznadziejne bierzmowanie, żadnych anielskich chórów. Wkurzały mnie też wszystkie formy duszpasterstwa dla młodzieży: „klaszczmy w łapki, dobrze że jesteś, Jezus cię kocha”. Jak w sekcie. Wydawało mi się to koszmarnie banalne.

Jednocześnie dojrzewało we mnie przekonanie, że On jest, zwłaszcza w sakramencie ołtarza. A jeżeli tak, to ja nie mogę wobec tego przejść obojętnie. Wpadł mi kiedyś w ręce stary mszalik babci. Wyczytałem z niego, co to jest Ofiara, symbole szat liturgicznych, co oznacza Msza Święta. W tym przedsoborowym mszaliku ktoś mnie wreszcie poważnie potraktował.

W trzeciej klasie liceum byliśmy na wycieczce w Toruniu, skuliśmy się którejś nocy jak Beduini wódką. Były jakieś panny, które klepaliśmy po zadkach, lataliśmy po dachach, wpadła dyrektorka, zabrała nam flaszki. Gdyby dzisiaj moi uczniowie coś takiego zrobili, to bym ich zmasakrował...

Następnego dnia budzę się, żadnej skruchy, po prostu idę kupić sobie coś do picia. Po drodze, niedaleko pomnika Kopernika, stoi kościół jezuitów.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | » | »»

TAGI| KOŚCIÓŁ

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...