Sklepany przez Kościół, kocham Kościół

Tygodnik Powszechny 48/2012 Tygodnik Powszechny 48/2012

„Czy ksiądz z tego wyjdzie” – pytają. „Nie wiem, raczej nie” – odpowiadam. Ale mówię też: „Jestem otwarty na cud”. Popiełuszce też mówię: „Jak mnie w to wpakowałeś, to mnie teraz z tego wyciągnij”. Z ks. Janem Kaczkowskim rozmawia Przemysław Wilczyński



Przyjęli?

Nie przyjęli, ale że w ogóle ktoś zadzwonił, miał wątpliwości, to jak na polski Kościół wielki postęp.

W Gnieźnie, kiedy o tym wszystkim opowiadałem, dostałem ogromne owacje. Podchodzili, gratulowali, że taki odważny, że się nie boi biskupów. A ja powiedziałem tylko o oczywistym fakcie: że w Kościele jest dyskryminacja niepełnosprawnych.

Ale wróćmy do historii. Po święceniach trafiłem do szpitala, jako kapelan. Latałem na wszystkie reanimacje, byłem przy tych wszystkich hardkorowych przypadkach.

Nie bał się Ksiądz?

Trochę się bałem, ale była też adrenalina, którą lubiłem. Udało mi się nawiązać dobre relacje z lekarzami i pielęgniarkami.

I narodził się pomysł hospicjum domowego.

Likwidowano część oddziału wewnętrznego szpitala w Pucku. To był tak naprawdę oddział paliatywny. Wiedziałem, że ci ludzie się nie rozpłyną, będą po prostu cierpieć w domach. Skrzyknąłem lekarzy, pielęgniarki i powiedziałem: „Załóżmy hospicjum domowe”. Zaczęło się 6 grudnia 2004 r. i szybko zaczęliśmy jeździć od Helu po Wejherowo. Najpierw mieliśmy starego tarpana, pożyczonego od jednego z proboszczów. A potem powstało hospicjum stacjonarne.

Uznane w akcji „Umierać po ludzku” „Gazety Wyborczej” za najlepszą tego typu placówkę w Polsce. Znane na Pomorzu również z powodu wolontariuszy.

Wtedy już uczyłem w zawodówce. Pewnie gdybym był bokserem, zaangażowałbym tych młodych ludzi w klub bokserski. Ale założyłem hospicjum.

I tak po prostu: zaczęli przychodzić i pomagać staruszkom?

Najpierw były jakieś techniczne rzeczy: przynieś, wynieś, pozamiataj. Pojedź samochodem, załatw. Bo ja jestem atechniczny. I oni się w to wkręcili.

Jedziemy w nocy z jednym z chłopaków zawieźć pacjentowi łóżko. Paskudny dom, paskudny nowotwór, rany, smród. Wsiadamy do samochodu, a on: „Dobrze, proszę księdza, że tam byliśmy, nie?”. Inny z moich podopiecznych zajął się pięciolatkiem, którego matka umierała. Maluch przerastał intelektualnie nastolatka, ale on z nim rysował. Wpasował się idealnie, choć dla przeciętnego chłopaka z zawodówki położyć się na dywanie w obcym domu to masakryczny obciach!

Angażowanie trudnej młodzieży do pracy w hospicjum to nie ryzyko?

Nie można ich od razu wysyłać do pracy z chorymi – mogliby zrobić krzywdę i sobie, i im. Najpierw grabienie liści, potem „skocz po coś do sklepu dla pana Bronka”. Bywa, że młodzi się z tymi pacjentami zaprzyjaźniają.

Podczas Zjazdu mówił ksiądz, że ucząc w szkole, wśród młodych w kapturach, był na starcie przegrany.

Kulejący ksiądz w okularach ze szkłami jak denka od słoików zawsze będzie na wejściu przegrany.

Nabijali się?

Z księży zawsze się śmieją, ze mnie szczególnie, bo dodatkowo używałem słów, których nie rozumieli. Przejście od fazy nabijania do słuchania zajmowało mi zwykle od kilku do kilkunastu lekcji.

To takie proste?

Kiedyś wchodzę na lekcję, widzę, że dwóch jest ewidentnie upalonych marihuaną. Idę do pokoju nauczycielskiego, mówię, co widziałem. Dyrektorka, że mają iść do higienistki. Wiedziałem, że w ten sposób chce zamieść sprawę pod dywan. Klasa do mnie, że na nich naskarżyłem. Ja na to: „Jeśli się okaże, że ci dwaj nie są pod wpływem narkotyków, będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie”. Wreszcie wracają, jeszcze bardziej ubawieni i mówią: „Pani higienistka powiedziała, że nie jesteśmy upaleni”. Zostali po lekcji, trochę z nimi pogadałem, przyznali się. Zostało to między nami.

Po pewnym czasie zadzwonił do mnie brat jednego z nich. Złapali go za dilowanie. Poszedłem do prokuratora, mówię, że zatrzymano mojego ucznia, znam sytuację, chłopak jest do uratowania. Że nie wymagam, by go wypuścili, ale że jest wartościowy. Wreszcie wyprowadzają go w kajdankach. Mówię: „Wiesz, że idziesz siedzieć?”. I klepnąłem go na pożegnanie.

Potem napisałem do niego list do więzienia. Chodziło mi o to tylko, by coś „skrzypnęło” w tym sumieniu. Dostałem odpowiedź, która dawała nadzieję. Poszedłem do prokuratora i poprosiłem o widzenie. Pojechałem, przyszedł taki zmarnowany, płaczący: „Niech ksiądz ze mną posiedzi”. Oczywiście jeszcze go w areszcie za tę moją wizytę męczyli i bili. Napisałem poręczenie osobiste, wyszedł. Umówiliśmy się, że będzie się u mnie spowiadał. To jest teraz mój bliski synek.

Druga sytuacja. Chłopak, też dilerka. Mówił, że nie sprzedaje dzieciom. Ja na to: „Każda kurwa znajdzie usprawiedliwienie. Powie, że się nie sprzedaje, tylko podtrzymuje antyczną tradycję”. Nie skrzypnęło na początku, ale nie straciłem nadziei. Teraz ten człowiek pracuje w salonie samochodowym, zarabia więcej niż ty i ja razem wzięci.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | » | »»

TAGI| KOŚCIÓŁ

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...