Myślenie plemienne

Wieczernik 188/2012 Wieczernik 188/2012

Jeśli w świetle wyznawanych wartości, w świetle rozumu i sumienia uznajesz coś za dobre – to czyń to

 

W „myśleniu plemiennym” nie ma miejsca na osąd sumienia, na spokojne zastanowienie się nad problemem, na odwoływanie się do wyznawanych wartości. Wybór jest bardzo prosty: „dobre” jest to co robi i myśli moja grupa; „złe” – to co myślą inni, zwłaszcza ci, którzy do mojej grupy odnoszą się krytycznie. Odwołanie do „plemienia” nie jest przypadkowe: u ludów pierwotnych tylko członkowie własnego plemienia byli naprawdę, w pełni tego słowa znaczeniu ludźmi. Członkowie innych plemion byli w najlepszym razie czymś nieco lepszym od zwierząt – a w najgorszym (czyli jeśli dane plemiona toczyły ze sobą wojnę) po prostu uosobieniem zła. W takim układzie rzeczywiście nie było miejsca na analizy i rozważania: każdy członek własnego plemienia był z definicji dobry, a w razie jakiegokolwiek konfliktu z członkiem innego plemienia nie była istotna treść sporu i racje moralne – ale wyłącznie kwestie przynależności.

Dziś w podobny sposób funkcjonują różnego rodzaju mafie i organizacje przestępcze – ale także na przykład grupy „kiboli” (nie mylić z prawdziwymi kibicami), dla których „w porządku” jesteś tylko wtedy, kiedy nosisz szalik w barwach ich klubu, a każdy kto nosi szalik w innych barwach – jest wrogiem (niezależnie od tego, kim jest i co sobą reprezentuje). „Myślenie plemienne” często (za często!) zastępuje uczciwy, zdrowy patriotyzm, każąc nam odnosić się co najmniej podejrzliwie do członków innych narodów i wmawiając nam, że jesteśmy lepsi, mądrzejsi, szlachetniejsi i bardziej uczciwi tylko dlatego, że urodziliśmy się nad Wisłą, a nie nad Renem, Menem, Jordanem czy Wołgą. Plemienny sposób myślenia narzucają nam często politycy różnych opcji, wmawiając że tylko popierając ich partię i wyznając ich poglądy jesteśmy ludźmi nowoczesnymi / Europejczykami / prawdziwymi Polakami / autentycznymi patriotami / osobami wierzącymi / ludźmi Kościoła (niepotrzebne skreślić) – a każdy kto popiera inną partię na pewno jest człowiekiem złej woli i w związku z tym nie należy mu się szacunek.

Niestety także my, chrześcijanie, nie jesteśmy wolni od tej strasznej przypadłości. Bardzo często patrzymy na świat w kategoriach „my – oni”. Na poziomie podstawowym „my” to oczywiście ludzie wierzący, chrześcijanie, katolicy – „oni” to cała reszta świata. Na kolejnych poziomach te plemienne podziały idą coraz głębiej: „my” to ludzie mający określone poglądy na to, co w Kościele być „powinno” a co nie; „my” to słuchacze konkretnej rozgłośni albo czytelnicy konkretnej gazety (albo odwrotnie, ci którzy takiej czy innej gazety nie lubią); „my” (spotkałem się i z takimi postawami, niestety…) to członkowie Ruchu Światło-Życie; „my” to ludzie zachwycający się kazaniami księdza X., a nie lubiący księdza Y; „my” to katolicy o określonych poglądach politycznych (bo przecież jeśli ktoś ma inne, to nie jest prawdziwym katolikiem)… I tak dalej, i tak dalej. „Oni” to wszyscy inni. „My” mamy słuszność i idziemy dobrą (a w każdym razie – najlepszą możliwą) drogą. „Oni” się mylą, albo (w najlepszym razie) mogą się od nas wiele nauczyć, co upoważnia nas do patrzenia na nich z góry…

Taka postawa nie jest oczywiście niczym nowym (już w 1. Liście do Koryntian mowa jest o tych, co sądzą że są od Pawła – i tych, co mówią że są od Apollosa…). Taka postawa, co trzeba podkreślić, dowodzi kompletnego niezrozumienia istoty Kościoła, który przecież jest katolicki, czyli powszechny.

Ale trzeba też jasno powiedzieć, że bardzo często taka postawa utrudnia nam właściwą ocenę sytuacji i właściwe (uczciwe, rozumne, zgodne z wyznawanymi wartościami…) ustosunkowanie się do rzeczywistości. Może to działać na dwa sposoby.

Pierwsza możliwość: uznaję coś za dobre lub złe, słuszne lub niesłuszne, właściwe lub niewłaściwe tylko dlatego, że tak uznają członkowie „mojego plemienia”. Nie zastanawiam się nad treścią wydarzeń, nie staram się odnieść do Słowa Bożego, nie sięgam po światło rozumu i sumienia: wystarczy mi, że grupa z którą się silnie emocjonalnie utożsamiam postępuje w określony sposób. Czyli: nieważne, o co naprawdę chodzi, ważne co na ten temat sądzi pan X., ksiądz Y., Radio Z. czy tygodnik XYZ. To są „moi”, moje środowisko, moje plemię – więc uczestnicząc w życiu publicznym po prostu nie mogę nie popierać czegoś, co oni popierają i nie odrzucać czegoś, co oni odrzucają. Nie mogę dokonywać wyborów innych, niż te których oni dokonują. A jeśli czasami mimo wszystko sumienie mówi mi, że coś jest nie tak – staram się zagłuszyć je wmawiając sobie że „tak być powinno” – bo przecież tak myśli „prawdziwy katolik”, „prawdziwy oazowicz” i tak dalej. A przecież ludzie – nawet ci dobrzy, prawi, pozytywni – są omylni, mogą popełniać błędy, mogą z pełnym przekonaniem robić i mówić rzeczy niesłuszne, niezgodne z wolą Boga, przeciwne wartościom ewangelicznym…

Druga możliwość: uznaję jakieś działania, opinie, poglądy czy oceny za dobre lub złe tylko dlatego, że określony stosunek do nich mają członkowie „innego plemienia”. Czyli znowu: nie ważne o co naprawdę chodzi, ważne że polityk A. uznał to za dobre i jego zdanie poparła gazeta B czy telewizja C. A ponieważ „wiadomo”, że ten polityk i te media są nieprzychylne Kościołowi i krytycznie nastawione do ludzi wierzących, więc ja „muszę być przeciw”. Albo odwrotnie: skoro te środowiska jakąś sprawę krytykują, to ja automatycznie muszę mieć to niej stosunek pozytywny – inaczej jeszcze ktoś by pomyślał, że identyfikuje się z poglądami czy postawami „obcego plemienia”! Doprowadzamy w ten sposób do absurdów: odwracamy się od spraw ewidentnie pozytywnych, bo „przecież nie możemy zgodzić się panem A”. Albo (co chyba jeszcze gorsze) bronimy zwykłego draństwa, które jako chrześcijanie powinniśmy ostro skrytykować – bo „przecież nie możemy stać po tej samej stronie, co gazeta B”.

A że ludzka psychika skonstruowana jest tak a nie inaczej – tworzymy sobie sprawnie działające racjonalizacje i mechanizmy obronne, żeby tylko „usprawiedliwić się” przed sobą i uzasadnić właściwość swojej postawy. I często, niestety, wpadamy w tę samą pułapkę, w którą w Ewangelii wpadli faryzeusze i uczeni w piśmie: szukamy dziury w całym, żeby tylko nie powiedzieć że to co powiedział „członek innego plemienia” było słuszne czy prawdziwe. Bo przecież to nieważne, że uzdrowił i uczy miłości do Boga – ważne, że robi to w szabat!

Jeśli w świetle wyznawanych wartości, w świetle rozumu i sumienia uznajesz coś za dobre – to czyń to (i nie wahaj się o tym mówić), nawet jeśli w ten sposób musisz przyznać rację komuś, z kim się poza tym głęboko nie zgadzasz. Jeśli stwierdzisz że coś jest złe – nie rób tego (i mów o tym głośno!) nawet jeśli wszyscy „twoi” sądzą inaczej.

Czyli – jeśli uważasz że „Opowieści z Narnii” są super, to naprawdę nieważne, co na ten temat mówi Mati. A mówiąc poważniej: kiedy nachodzi nas pokusa „plemiennego myślenia”, przypomnijmy sobie słynne zdanie Arystotelesa: Amicus Plato, sed magis amica veritas. „Miły mi Platon, ale milsza prawda”.

 

«« | « | 1 | 2 | » | »»

TAGI| DOBRO, SUMIENIE, ZŁO

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...