Martin Sheen idzie po muszlę

W drodze 7/2013 W drodze 7/2013

"Droga życia" to film o miłości, potrzebie posiadania oddanych przyjaciół i umiejętności dostrzegania w każdym człowieku zalet ukrytych pod niespecjalną powierzchownością. Banał? Może, ale głęboko za takim światem tęsknimy.

 

Skąd pielgrzymi wracali

O tym jest ten film. Zdaję sobie sprawę, że ekranowi puryści, malkontenci i ci wszyscy, którzy pielgrzymowali do Composteli, mogą narzekać na szczegóły i kręcić nosem, mając w pamięci własne doświadczenia. Że fabuła rozwija się zbyt szybko, że zbyt łatwo mija bohaterom droga. Brakuje potu, wycieńczenia i chropowatości schroniskowych łóżek. Albo na to, że miejsca pobytu nie są ułożone chronologicznie, obrazki z Astorgi mieszają się z tymi z Burgos, a sama Hiszpania przypomina czasem kiczowaty oleodruk. W końcu, że za mało w tym filmie lokalnej galicyjskiej muzyki, a zamiast tego Coldplay, Alanis Morissette czy James Taylor jako muzyczne ilustracje. Może i tak, ale śmiem twierdzić, że nie o to chodzi w tym filmie.

Niezwykłą siłą Drogi życia jest trafnie oddany specyficzny klimat panujący na camino. I śmiech mieszający się ze wzruszeniem. Sprawy poważne z zabawnymi. Tonację serio wspiera tonacja żartobliwa. Dystans niweczony jest przez zaangażowanie, a sentymentalizm wspomaga ironię. Bohaterowie, bez wyjątku, ryzykują, cierpią, ponoszą klęski, ale zawsze podnoszą się po nich z głębokim przeświadczeniem, że warto było podjąć wysiłek, ponieważ w ostatecznym rozrachunku zostanie on jakoś nagrodzony. Bo, jak usłyszymy w filmie, życia się nie wybiera, życie się przeżywa.

Martin Sheen, Deborah Unger, a przede wszystkim Yorick van Wageningen w roli Holendra Joosta dają swoim bohaterom tyle naturalności, że bardzo szybko zaczynamy ich lubić i sami chcielibyśmy mieć ich za towarzyszy podróży.

Droga życia to film o prawdziwej miłości, potrzebie posiadania oddanych przyjaciół i umiejętności dostrzegania w każdym człowieku zalet ukrytych pod niespecjalną powierzchownością. A bohaterowie, choć pełni wad, słabości i śmiesznostek, w godzinie próby nieraz pokażą swoje lepsze ja. Banał? Może, ale głęboko za takim światem tęsknimy.

Kiedy w końcowej scenie wielkie kadzidło – nieodłączny atrybut pielgrzymiej mszy w Santiago – rozpoczyna swój taniec pod sklepieniem katedry, a my patrzymy w spełnione twarze bohaterów, niejeden z nas z pewnością zastanowi się, czy nie warto skosztować camino samemu, by doświadczyć podobnych emocji i z podobnym wzruszeniem odebrać słynną kompostelkę – poświadczenie odbycia pielgrzymki – Hoc sacratissimum Templum pietatis causa devote visitasse. I z równą nieporadnością tłumaczyć się pracownikowi biura ze swych pątniczych motywów. Bo czy ktoś uwierzy, że tym motywem była chęć zrzucenia zbędnych kilogramów?

Czwarta nad ranem

Piszę to wszystko jako dwukrotny pielgrzym do Santiago, zastanawiając się, w którym miejscu położyłbym swój osobisty akcent camino. I chyba wiem, bo mój ulubiony moment pojawia się tak wcześnie, że wielu go nie zauważa. To noc przed pierwszym dniem marszu, w otoczeniu tych, którzy maszerują najczęściej od wielu dni, dla których jestem nowicjuszem, w ciuchach jeszcze pachnących płynem do płukania. Nim zasnę, patrzę w twarze moich jutrzejszych towarzyszy drogi. Widzę, jak pakują swoje plecaki, przygotowują rzeczy tak, by zgrabnie zebrać je rano i jak najszybciej wyruszyć. Słyszę, jak żartują z tych, którzy rozciągają obolałe mięśnie i w skupieniu wcierają przeciwbólowe maści. Patrzę na tych, którzy zapisują przemyślenia na skrawkach wyrwanego z zeszytu papieru. Widzę w końcu innych nowych, podobnych do mnie, którzy jutro rozpoczną swoją przygodę. Młodzi i starzy, z różnych zakątków świata. Rejestruję z uwagą, kto z kim przywita się naprawdę, znajdzie chwilę, by zamienić parę zdań, o tym, skąd pochodzi i gdzie zamierza jutro dotrzeć. Myślę o tym, bo sam już nie mogę wytrzymać i chętnie bym skrócił noc i ruszył jak najszybciej, choć zmęczenie podróżą samolotem do miejsca startu skutecznie studzi mój zapał. To taki moment, w którym tak naprawdę jeszcze nic się nie wydarzyło. Patrzę na twarze dookoła i próbuję w nich wyczytać ukryte emocje. Cieszą się? Zmagają? Skoczyła im adrenalina? Może się modlą? Szukają chwili dla siebie? Szybują myślami daleko stąd, do domu?

Siedząc między nimi, sam próbuję rozpisać swoją drogę. Wyobrażam sobie jutrzejszy etap. Czy będzie padać, a może upał dociśnie do asfaltu? Czy dobrze się spakowałem i która z zabranych rzeczy okaże się nieprzydatna. Myślę też o dobrej kawie w małym barze, gdzieś na zapadłej prowincji, gdzie koty chodzą po trotuarze, a mieszkańcy, siedząc przed domami, oglądają codzienny spektakl. Wszystko to na kilka godzin przed startem. Wraca do mnie scena finału Butch Cassidy i Sundance Kid, kiedy Redford i Newman patrzą na siebie wymownie, nabierają głęboko powietrza przed wielkim skokiem, odbijają się od ściany i wybiegają w oślepiające słońce, a kadr zastyga nieruchomo. Uwielbiam ten moment, kiedy wszystko przede mną i kiedy tyle może się zdarzyć… i już, nagle koniec snu i nocy, dzwoni cicho dzwonek w komórce. Już wychodzą pierwsi pielgrzymi. Plecaki na ramionach, małe latarki w dłoni lub na głowie. Już nie śpią. Wychodzą w ciszę poranka. Buen camino.

Roman Bielecki – ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa KUL oraz teologii PAT, redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”. Mieszka w Poznaniu.

 

 

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...