Bo jest w nim Pan Jezus

W drodze 10/2013 W drodze 10/2013

Z Kościołem jest jak z domem – mamy w nim dorosnąć, żeby potem z niego wyjść. Nie można siedzieć w Kościele cały czas, jak przy mamusi, trzeba w końcu zacząć dorosłe życie. Z Kościoła trzeba wyjść.

 

Anna Sosnowska: Czuje się ojciec w kościele jak w domu?

WOJCIECH ZIÓŁEK SJ: Zawsze tak się czułem.

Od dziecka?

Od szóstego roku życia służyłem do mszy – zostałem ministrantem tak wcześnie, bo był nim także mój starszy brat. Najlepiej pamiętam roraty. Mama budziła nas, gdy za oknem było jeszcze całkiem ciemno, i kiedy – tak, na nieprzytomnego – już jakoś mnie ubrała, to wkładałem bratu rękę do kieszeni kurtki i wciąż na śpiąco szedłem do kościoła, a właściwie do kaplicy sióstr, bo mój kościół parafialny wybudowano wiele lat później. Lubiłem przychodzić do zakrystii wcześniej – tam było ciepło i wszystko było czyściutkie. Do dziś nie rozumiem, jak można używać brudnej bielizny kielichowej, uważam też, że tabernakulami w niektórych kościołach powinna się zainteresować Amnesty International.

Z jakiego powodu?

Z powodu przetrzymywania Pana Jezusa w nieludzkich warunkach. Ale wracając do wspomnień z lat dziecięcych, bardzo dobrze kojarzy mi się zapach kadzidła – to dla mnie zapach serdeczności i działania, bo im byłem starszy, tym więcej rzeczy w kościele robiłem. Niemal cały Wielki Tydzień spędzałem w kościele. Z tego powodu, a nie dlatego że tak mówią dokumenty soborowe, ten czas do dziś jest dla mnie szczytem szczytów. Świąteczne i niedzielne msze odbywały się w naszej parafii pod tak zwanym zadaszeniem, czyli na placu: podłoga była zrobiona z płytek chodnikowych, dach z eternitu, a ściany z plandek. Ponieważ zimą było tam strasznie zimno, siostra zakrystianka zawsze nam przypominała, żebyśmy się ciepło ubrali i zakładali komże na kurtki. Ale jak my byśmy wtedy wyglądali? Jak bałwany! Wkładaliśmy więc komże na same garnitury i dygotaliśmy z zimna przez całą mszę. A dziewczyny, bielanki, patrzyły z podziwem! Pod tym zadaszeniem i w tej kapliczce sióstr koncentrowało się całe moje ówczesne życie katolickie. Czułem się tam bardzo dobrze i domowo.

Czy dzięki temu, że to nie była klasyczna świątynia parafialna, szybciej odkrył ojciec, że Kościół to nie cegłówki, a wspólnota?

Byt kształtuje świadomość (śmiech) i te trudności lokalowe na pewno były motywem do budowania Kościoła w sensie wspólnoty. W takich warunkach trzeba się bardziej starać, żeby Kościół funkcjonował. Do naszej parafii należało wtedy dwadzieścia pięć tysięcy wiernych, a było tylko trzech księży, którzy musieli zajmować się także katechezą.

To jak udawało się im to wszystko ogarnąć?

Mieliśmy bardzo dobrego i mądrego proboszcza, który wiele parafialnych spraw oddał w ręce świeckich. Ministranci prowadzili się sami, pod wodzą prezesa i dwóch wiceprezesów. Proboszcz nie tylko nam na to pozwalał, ale też w pełni podpisywał się pod naszymi decyzjami. Jeśli kogoś zawiesiliśmy za opuszczanie zbiórek i dyżurów, to nie było odwrotu, nawet jeśli mama delikwenta próbowała uderzać do proboszcza z odsieczą. On po prostu nam ufał. To na pewno uruchamiało naszą aktywność na wielu innych płaszczyznach. Proszę mi wierzyć, że żadna studniówka nie mogła się równać z zabawami organizowanymi przez nas w sali katechetycznej, która znajdowała się w wyremontowanych pomieszczeniach starego chlewu i obory. Mówię to z pełną odpowiedzialnością jako tzw. człowiek rozrywkowy, czyli organizator i uczestnik wielu imprez, zabaw i kabaretów. Zresztą cała ta pastoralno-kulturalna działalność przynosiła bardzo konkretne owoce: wiele małżeństw, które zawiązały się między bielankami i ministrantami oraz około piętnastu powołań do życia kapłańskiego i zakonnego różnej maści.

Pięknie brzmi ta ojca opowieść, tylko zazdrościć. Ale czy nie przeżył ojciec też jakiegoś młodzieńczego kryzysu związanego z Kościołem?

Rozumiem, że w dobrym tonie i bardzo trendy byłoby, gdybym teraz powiedział: tak, przeżyłem straszną traumę, bo kiedyś pewien ksiądz mnie skrzywdził, inny mnie zgorszył, a na jeszcze innym srodze się zawiodłem. Niestety, teraz ja zawiodę oczekiwania wielu: nic takiego mnie nie spotkało!

Wszystko się ojcu podobało w Kościele?

Oczywiście że nie, ale zastrzeżenia dotyczyły tylko wycinka Kościoła, pewnej jego części, nigdy całości.

Przykłady?

Kiedyś na oazie powiedziano nam, że dobrze jest mieć stałego spowiednika, więc poszedłem do kościoła należącego do zakonników, żeby poprosić o to jednego z nich. Tam obowiązywał system spowiedzi na dzwonek, dzięki czemu ksiądz nie musiał siedzieć cały czas w konfesjonale. Zadzwoniłem i ksiądz już przyszedł wkurzony – najwyraźniej przerwałem mu kawę czy odpoczynek – a potem na mnie, wtedy siedemnastolatka, strasznie nakrzyczał. To poskutkowało nie tyle kryzysem, co urazem do tego konkretnego miejsca, bo nie wszedłem tam przez następne 22 lata, a kiedy postanowiłem pójść do zakonu i zastanawiałem się, jaki wybrać, wiedziałem jedno: to na pewno nie będzie wspólnota, do której należał tamten ksiądz. Ale żebym miał za to obwiniać cały Kościół?

Niejeden po takiej akcji odszedłby z Kościoła – może i na wiele lat.

Ksiądz Jerzy Szymik opowiadał kiedyś o zdarzeniu, które miało miejsce w czasie Euro 2012. Podeszli do niego dziennikarze i zapytali, co my, Polacy, możemy pokazać obcokrajowcom. On odpowiedział, że pokazać możemy bardzo dużo, ale najpiękniejszy jest Kościół rzymskokatolicki. I ja się całkowicie pod tym podpisuję. Przy wszystkich grzechach mojego Kościoła (o których wiem i nad którymi bardzo ubolewam), przy jego kłótniach i jego borykaniu się z własnymi słabościami – jest on dla mnie czymś najpiękniejszym, co mnie i nam się przytrafiło.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...