To ci się na pewno uda

W drodze 11/2013 W drodze 11/2013

Choćby nie wiadomo ile rąk mnie trzymało, ile osób stało przy mnie, ile koronek do Bożego Miłosierdzia za mnie odmówiono i ile świeczek zapalono, to i tak w momencie śmierci będę sam.

 

No właśnie, bo na nasze spotkanie przyjechałeś samochodem.

Mówię o tym, bo jeśli przypomnisz sobie wszystkie doświadczenia straty, zawodu miłosnego, bycia rzuconym przez dziewczynę czy niezrealizowania jakiegoś pochłaniającego cię marzenia, to wtedy jesteś blisko tego, czym jest śmierć. To powszechne doświadczenie straty, w moim przypadku straty sprawności i samodzielności, i tej cholernie męskiej frajdy, którą jest prowadzenie auta, jest podobne do umierania.

Jak to jest z bliskimi? Chory nie jest przecież sam, stoją za nim czy obok niego jacyś ludzie, cały system rodzinny. Oni też się dowiadują o bliskiej już śmierci. Czy zawsze zostają przy tym chorym i odchodzącym człowieku?

Najbliżsi zasadniczo tak. Problem jest z tak zwanymi znajomymi. I tu nie ma reguły. Bo co człowiek, to inna historia. Jest coś, co hamuje, krępuje, jakaś niewygoda w rozmowie z człowiekiem umierającym. Niektórzy się oswoją i przyjdą, inni się nie odważą. Mamy problem z dobieraniem słów czy po prostu z przebywaniem w obecności kogoś umierającego. Chodzę ostatnio po Sopocie, w którym jestem dość znany, i spotykam emerytkę. Zwierza się, że jest już starszą osobą. – Ale gdy o księdzu myślę – mówi – to mi się tak niedobrze robi. – A ja bym wolał, żeby się pani dobrze robiło – ripostuję. Mnóstwo jest takich lapsusów językowych wynikających z nieporadności. Lubię prowokować, przyznaję. Niektórzy mają pretensję, że mam parcie na szkło, a ja im odpowiadam: „Teraz to ja już mam parcie na drewno. Własnej trumny”.

Można o śmierci mówić na wesoło?

Uwielbiam to robić.

Pewnie wynika to z twojego charakteru i z tego, że wierzysz, że coś jest dalej.

Więcej wątpię, niż wierzę. Mam wątpliwości. Czy Kościół to nie jest ściema, czy to wszystko nie jest – jak mówią cynicy watykańscy – podatkiem od marzeń. Szczególnie, że pochodzę z takiego domu, który się Panu Bogu nie narzucał, delikatnie rzecz ujmując. Rozum strasznie mi czasem przeszkadza. Lubię zdanie papieża Franciszka o tym, że to nie my, wierzący, posiedliśmy prawdę, ale że to prawda posiadła nas. Chociaż, gdy zapomnę o wątpiącym rozumie, to wydaje mi się częściej, że „probably yes” niż „probably no”.

Choroba to zmieniła?

Nie, doświadczenie. I chyba trochę dojrzałem.

Czy w trudnej rozmowie z chorym pozwalasz sobie na takie lekkie potraktowanie śmierci, na puszczenie do niego oka?

Oczywiście, że tak.

Jak reagują?

To zależy od ich inteligencji. Nie wejdę do nich przecież w komży z gromnicą w ręku i nie obwieszczę, że przychodzę zwiastować rychłą śmierć. Przez lata byłem kapelanem w szpitalu i to mnie nauczyło, że na początku muszę zrobić z siebie małpę. Żeby złamać ten potworny konwenans. Mówię do nich: „Dzień dobry, jak mawia papież Franciszek”. Pytam: „Kto z państwa do komunii?”. Zawsze interesowali mnie tylko ci, którzy do niej nie przystępowali. Przecież to jest moje zadanie jako kapelana, zająć się tymi, którzy mówią „nie”. Muszę w jednej sekundzie ocenić, co ta osoba mi mówi. Muszę wiedzieć, czy to jest: „Nie, spadaj klecho”, czy raczej „Nie, dawno nie byłem i się wstydzę”, czy „Nie, bo jestem po rozwodzie”. To widać: po gazetach, które chory ma na stoliku, po tym, jak ktoś leży na łóżku. Zadałem sobie wiele trudu, żeby wejść w ten świat, żeby tych ludzi zrozumieć, żeby nie być takim wszystkowiedzącym, pretensjonalnym klechą, rozdawaczem Pana Boga, takim, który mówi „Ciało-sta” i wychodzi. Robię więc z siebie tę małpę, ale za chwilę szepczę do ucha: „Może chciałaby pani czy pan do spowiedzi?”. Proponuję, że przyjdę wieczorem, gdy już będzie spokojniej.

W szpitalu, gdy kapelan stoi nad łóżkiem, wszystko jest bardziej oczywiste. Co jednak ma zrobić rodzina, gdy słyszy od bliskiej, umierającej osoby, że ta nie chce księdza, nie chce spowiedzi. Uszanować czy nalegać?

Przede wszystkim nie wolno uciekać od rozmów na te tematy. Jestem zwolennikiem testamentu życia, czyli wyrażenia woli, co bym chciał, a czego zupełnie nie, w sytuacji, gdy znajdę się w stanie terminalnym. Uważam, że osoby w tym stanie mają prawo więcej chcieć i więcej nie chcieć. Prosty przykład. Jesteś po piętnastej chemii. Masz wszystkiego dosyć, nie masz ani jednego włosa, wszystko wyrzygałeś, a twoja rodzina mówi: Wojtek, weź jeszcze jedną eksperymentalną chemię. Masz wtedy prawo powiedzieć: Dajcie mi wszyscy święty spokój. I to nie jest żadne samobójstwo ani eutanazja. Masz oczywiście też prawo powiedzieć, że chcesz jeszcze spróbować.

Kiedy taki testament wydobyć z człowieka?

Myślę, że jeszcze nie jesteśmy w Polsce gotowi na tego typu rozwiązania: ani etycznie, ani prawnie, ani politycznie. Ja bym podpowiadał zrobienie tego w domowych warunkach, żeby osoby chore terminalnie jak najszybciej opisały zakres swojej woli co do niedalekiej przyszłości, gdy już nie będą w stanie za wiele mówić. Wielu starszych ludzi powtarza: Pamiętajcie, że jak będę już leżał, żebyście tu żadnych cyrków mi nie urządzali. Jednak, żeby mieć siłę do mówienia o tych rzeczach, trzeba dbać o relacje i je budować. Trzeba o te relacje walczyć.

Wyobraźmy sobie rodzinę, w której nie było na ten temat rozmów, nie było testamentu życia, i teraz wszyscy stoją nad łóżkiem umierającej babci i zastanawiają się: wołać księdza, czy nie? A jeśli wołać, to jak babcia zareaguje, gdy go zobaczy…

To często przypomina taki chocholi taniec. Rodzina myśli, że babcia nic nie wie i niczego się nie domyśla. Ona natomiast myśli, że oni o niczym nie wiedzą i niczego się nie domyślają. Wszyscy chcą siebie chronić, a przez to chronienie bardzo siebie ranią.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

TAGI| CHOROBA, ŚMIERĆ

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...