Matka, a może drzewo

La Salette. Posłaniec Matki Boskiej Saletyńskiej 6/2013 La Salette. Posłaniec Matki Boskiej Saletyńskiej 6/2013

Takie pierwsze skojarzenie pojawiło się w mojej głowie, gdy ks. Paweł zadzwonił z prośbą o zabranie głosu na temat macierzyństwa. Bowiem dzisiaj, gdy moje dzieci są już duże, z całą pewnością mogę stwierdzieć że moje macierzyństwo to owoc drzewa wiary. Nie jestem silną „matką Polką”, ani bezmyślnym „dzieciorobem” jak nazwała mnie pewna bliska mi osoba.

 

Spotkałam chrześcijanina

Miałam 22 lata, kiedy nastąpiło moje spotkanie z chrześcijaństwem, które odbyło się bez udziału logiki, pragmatyzmu i mądrości, które otrzymałam wychowując się w rodzinie ateistycznej. Jezusa Zmartwychwstałego spotkałam w konkretnej osobie chrześcijanina, który żył i zachowywał się inaczej niż wszyscy znani mi do tej pory ludzie. Otrzymałam powiew Ducha Świętego w Ewangelii, a potem w przygotowaniu do pierwszej komunii i sakramentu pokuty, które przyjęłam w wieku 23 lat. Żyłam w infantylnym poczuciu szczęścia i wolności dziecka Bożego w czasie, gdy przygotowywaliśmy się do sakramentu małżeństwa. Nie zadawałam sobie pytań o przyszłość, miałam przecież pięknie i wygodnie żyć w miłości z drugim człowiekiem.Był sierpień 1980 roku. Byliśmy bardzo zaangażowani w sprawy społeczne kraju – czyli ulotki, roznoszenie nielegalnie wydanych tomików wierszy Miłosza, spotkania w rożnych środowiskach, wreszcie szykowanie kawalerki, w której mieliśmy zamieszkać od września. Wtedy zaczęłam podejrzewać, że jestem w ciąży. Byłam ciągle rozdrażniona i niezadowolona z siebie. Irytowały mnie nieoczekiwane zmiany, które zachodziły w moim ciele, a których nie miałam pod kontrolą. Wiara, której dar otrzymałam dwa lata wcześniej, okazała się niewystarczająca. Między nami również zaczęły mnożyć się pretensje, pojawiły się wzajemne rozczarowania. A ten chrześcijanin, przez którego trafiłam do Kościoła, zresztą ksiądz, widząc nasze udręki skierował nas do kościoła Jezuitów na katechezy dla dorosłych.


Zanurzyłam korzenie

Wysłuchaliśmy w ogromnym, pozytywnym napięciu głoszonych katechez neokatechumenalnych. To było wreszcie wprowadzenie w głębokie skarby Kościoła, otrzymałam odpowiedź na dręczące mnie pytania. Moje drzewo wiary zanurzyło korzenie w Słowie Bożym, w sakramentach, w tradycji Kościoła. Sama zaczęłam stawać się drzewem. Hojność i ogrom miłości, którą otrzymałam, sprawiły, że postanowiłam rzucić wszystko dla Jezusa. Jeśli On mnie kocha, to ja odpowiem na Jego wezwanie. Myślałam sobie, że wszystko, co mi da, przyjmę, nie będę Mu przeszkadzała. Mój mąż w tym samym czasie także został dotknięty mocą głoszonego Słowa, miał takie samo pragnienie dać siebie Bogu. Tak więc po prostu zaczęliśmy żyć wiarą. Czy ona była prawdziwa? Czy był to nasz eksperyment z Bogiem? Myślę, że to jednak była wiara. Po dwóch latach urodził się nasz drugi syn. Zajmowałam się małymi chłopcami, kilka godzin w tygodniu pracowałam w poradni rodzinnej jako psycholog, systematycznie chodziliśmy na liturgię Słowa i Eucharystię. Z tego czerpaliśmy wspólnie siłę. Nasz trzeci syn począł się po moim powrocie z Rzymu. Niestety od początku ciąży byłam przekonana, że z dzieckiem dzieje się coś niepokojącego, ale moich obaw nie podzielali lekarze sugerując, że jestem nadwrażliwa. Przewertowałam wiele podręczników, znalazłam tylko jedną odpowiedź – toksoplazmoza. Choroba, którą musiałam zarazić się w Rzymie, gdzie występuje bardzo często. Zwróciłam się z tym do kompetentnego lekarza (był to środek lat 80). Lekarz zapytał: „masz kota w domu?” „Nie”. „A psa?” Też nie”. To nie ma się czego obawiać powiedział i zupełnie mnie zignorował.

Motylek

Synek urodził się po terminie, z niską wagą urodzeniową, z wrodzonym niedorozwojem mózgu, ślepotą jednego oka i porażeniem mózgowym, z toksoplazmozą. Nie miał odruchu ssania i wiotkie mięśnie. Nie reagował na podstawowe bodźce, jak ciepło, zimno, mokro, sucho, głód czy dotyk. Był w swojej maleńkości i słabości śliczny, a bracia nazwali go Motylek, tak był delikatny i kruchy. Do czwartego miesiąca życia karmiłam go zakraplaczem. Stymulację i terapię, zaczęłam z nim już w pierwszych miesiącach życia (przydały się wreszcie moje studia i specjalizacje z psychologii klinicznej i psychosomatyki). Dzisiaj ten 28−letni mężczyzna radzi sobie całkiem dobrze w życiu, umie kochać, ma serdeczne relacje z ludźmi, porozumiewa się co najmniej w dwóch językach, uczy się grać na gitarze, bo śpiewa znakomicie, a przede wszystkim poprzez modlitwę ma relacje z Bogiem (upośledzenie jego oznaczono jako „znaczne”). Kiedy się urodził, w bliskiej i dalszej rodzinie, wśród znajomych, wszyscy pytali: dlaczego? kto zawinił? A my z mężem, otrzymaliśmy wtedy słowo z Ewangelii o człowieku, który był niewidomy od urodzenia. Ludzie pytali Jezusa na ulicach Jerozolimy „kto zawinił? on? czy jego rodzice?”, a Jezus im odpowiedział „ani on, ani jego rodzice, a wszystko to się stało, aby okazała się chwała Boża”. Przyjęliśmy to Słowo i ono stało się prawdą w naszym życiu, naszego trzeciego syna, naszej rodziny i wielu dzieci, które dzięki niemu się narodziły, albo zostały wyprowadzone z domów na światło dzienne, bo były ukrywane ze względu na swoje kalectwo. Zaś moje drzewo macierzyństwa rozrastało się w konary i zagłębiało korzenie wiary. Stawało się co raz mocniejsze. 



Nie cofnęliśmy decyzji

Kiedy poczęło się kolejne dziecko, wiele osób, także lekarzy zastanawiało się czy urodzi się zdrowe. Owszem, Pan był hojny, dziękuję dzisiaj mądrości Bożej, że nie cofnęliśmy naszej decyzji, aby być otwartymi na życie. W tej wielkiej przygodzie wiary pozwoliliśmy w naszej ludzkiej słabości, aby urodziły się wszystkie nasze dzieci, które Bóg dla nas przewidział. Dziewięcioro, każde niepowtarzalne, piękne, jedyne, misterne dzieło życia. Czwartym dzieckiem była dziewczynka, zdrowa.


W tym czasie intensywnie zajmowałam się wychowywaniem dzieci, pokazywaniem im świata, przyrody, odbywaliśmy z dziećmi długie spacery. Niepełnosprawny Mateusz ciągle nie chodził, wiec pchałam dwa wózki, a przy każdym dreptał mały chłopiec. Dzisiaj myślę, że musiałam wyglądać komicznie. Kiedyś spotkałam koleżankę, z którą przyjaźniłyśmy się w czasie studiów. Kiedy mnie rozpoznała, odwróciła głowę. Mimo to pozdrowiłam ją. Tęskniłam za kontaktami z ludźmi, za kinem czy teatrem. Brakowało mi także wędrówek po górach. Za to odkryłam nowe możliwości – tworzyłam zabawki edukacyjne i wymyślałam nowe sposoby stymulowania Mateusza, nabierałam wprawy w diagnozowaniu problemów rozwojowych małego zaburzonego dziecka, tworzyłam ćwiczenia do stymulacji wszystkich zmysłów. W tym czasie miałam wiele spotkań z rodzicami dzieci niepełnosprawnych, których przysyłali do mnie lekarze lub znajomi, i dla których przygotowywałam programy stymulacji wielozmysłowej. Nasze piąte dziecko, chłopczyk przyniósł mi trudne doświadczenie. Otóż sam poród był długi i bolesny, dwukrotnie decydowano o cięciu cesarskim. Gdy z wyczerpania myślałam, że to moje ostatnie chwile westchnęłam: „Jezu pomóż”. Tu ci Jezus nic nie pomoże, warknęła lekarka, nie trzeba było zachodzić w ciążę. Posmakowałam pogardy i upokorzenia.



 

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...