Mam to szczęście, że żyję tym, czym się interesuję

meLady 4/2015 meLady 4/2015

Twarz wieczornych Wiadomości. Jednych irytuje, innych rozczula. Jednak nikt nie może przejść obok niego obojętnie, bo Krzysztof Ziemiec nie boi się otwarcie mówić o tym, co dla wielu, nawet dziś, stanowi temat tabu: o wierze, wartościach, a także swoich słabościach. Być może dlatego ludzie otwierają się przed nim jak przed nikim innym. Koledzy mówią o nim: „ekspert od trudnych rozmów”. Jak mu się to udaje? „W tym zawodzie najważniejsze jest to, by ludzie po prostu cię lubili” – zdradza w rozmowie z Darią Kanią.

 

Rodzina się nie buntuje?

Rodzina na szczęście jeszcze nie, ale ja sam coraz częściej. Łapię się na tym, że bywam w domu, a nie jestem, przez co dzieci mają mniej ojca. Cały ciężar spada na żonę. Doskwiera mi wieczny brak czasu dla moich bliskich. Dzieci dorastają, coraz mniej czasu chcą spędzać z rodzicami. Szczególnie dziewczynki, mówią: „tato, ty już się na tym nie znasz”, „ty tego nie zrozumiesz”, „to nie są twoje sprawy”. Ale ponieważ dostrzegam, że, niestety, coś mnie w życiu zaczyna omijać, to staram się jak mogę ten czas dla bliskich wyrąbywać każdego dnia.

Jak dzieci mają jakiś problem, to…

…dzwonią do mamy. Niestety. Czasami przychodzą do mnie jak mają problem z lekcjami, bo mam więcej cierpliwości i lubię to robić.

Może warto na chwilę się zatrzymać?

Tak, bo na dłuższą metę się nie da tak żyć, bo rodzina na tym traci, a ja zdecydowanie nie chcę być niedzielnym ojcem. A niestety, jako dziennikarz informacyjny pracuję nawet w niedziele, święta i długie weekendy. Jednak uważam, że w życiu są różne momenty, czasami trzeba dać coś nie tylko rodzinie. W moim przypadku to są też te zdolności twórcze. Sam kiedyś dostałem pomoc od ludzi, kiedy była mi bardzo potrzebna. A przecież trzeba spłacić dług. Być może właśnie to jest czas, w którym powinienem się poświęcić, zrobić coś dla kogoś, Tak myślę, ale może jestem w tym trochę przedwojenny?

Skąd się to w panu wzięło?

Chyba wyniosłem to z domu.

Jaki był ten dom?

Zwykły. Mieszkaliśmy w bloku. Na czterdziestu metrach we czworo. Z dziadkami już byśmy się nie pomieścili, ale miałem szczęście, że zdążyłem poznać dwie babcie, które urodziły się na początku wieku, grubo przed wojną. One mnie ukształtowały, miały na mnie ogromny wpływ. Wszystkie ideały i wartości, które same wyznawały, tkwią we mnie do dziś.

Jakby pan je określił?

Gdybym powiedział: Bóg, Honor, Ojczyzna, to byłoby patetyczne, ale mimo tego z uporem krążyłbym wokół tych trzech idei. Po prostu być przyzwoitym. Trzeba wierzyć, że żyje się dla innych, a nie dla samego siebie. Że są w życiu wartości nadrzędne, których nie należy się wyzbywać za nic w świecie. Że nie wolno zostawić ludzi w potrzebie, a kapitan schodzi ze statku ostatni. I jako dziecko wychowane na baśniach Andersena  i Sercu Amiecisa czuję, że będąc ojcem i głową rodziny, też zawsze schodzę ze statku ostatni.

Udowodnił pan to. Wiedzą o tym wszyscy, którzy znają pana historię. Ale wróćmy do czasów, kiedy czytał pan Andersena.

Żyło się dosyć biednie, szaro. Nie mówię o biedzie takiej, jak w latach 50., ale o statusie społecznym, sposobie i stylu życia, który wszyscy mieli mniej więcej taki sam. Każda rodzina miała podobny stan posiadania.  My  mieszkaliśmy w gomułkowskim blokowisku na warszawskim Mokotowie. Ale przyzwoitym. Mieszkali tam głównie nauczyciele, wykładowcy i lekarze, jak moja mama. Można powiedzieć, że było to osiedle na poziomie ówczesnej inteligencji, ale warunki jak na tamte czasy ponure: szare bloki, malutkie mieszkania, ciasne pomieszczenia. Gdy dorosłem, mogłem dosięgnąć ręką sufitu.

Dorastanie w takich warunkach budowało charakter?

Tak, choć przyznam, że było dość konfliktogenne, ponieważ w tak małym mieszkaniu trzeba było iść nieraz na kompromis. Ale za to mieliśmy z kolegami na podwórku swoją paczkę. Przez dwadzieścia lat trzymaliśmy się razem. W podstawówce, w harcerstwie, a później w czasach liceum. Ale nadszedł taki moment, że każdy z nas poszedł w swoją stronę, założył rodzinę, zaczął pracować i… znajomości się poluzowały. Może było to nieuniknione? Kto wie.

Dzisiaj znajomi odnajdują się na Naszej Klasie, Facebooku. Ale później z przykrością odkrywają, że nie są już to te same relacje. Coś prysło.

Może też nie mielibyśmy dziś takich relacji jak wtedy? Nie wiem, bo nie korzystam za bardzo z takich narzę- dzi jak Facebook. Studenci pomogli mi wprawdzie założyć konto, ale nie potrafię i nie mam czasu by je prowadzić. Młodzież to lubi, ale ja jestem już nieco starszą młodzieżą (śmiech). Muszę się z kimś osobiście spotkać, by poczuć, że naprawdę z kimś rozmawiam. Jestem z zupełnie innego pokolenia. Z czasów grubej teczki papierów i długopisu, a nie laptopa pod pachą. Choć ostatnio założyłem konto na Twitterze, ale tylko do celów zawodowych, bo to najszybsze źródło informacji.

Te czasy, o których pan mówi nie są aż tak odległe. Ma pan na myśli różnice w mentalności?

Zdecydowanie. Niestety, większość znajomych z tam- tych lat też żałuje, że tak posypały się nasze kontakty, bo podobnych więzi nie da się już nawiązać z nowymi znajomymi. Tamte były niepowtarzalne i dlatego tak bardzo cenne. Żyliśmy w podobny sposób, obok siebie. Musieliśmy chodzić do tej samej szkoły, większość z nas była w harcerstwie. Byliśmy razem w szkole i po szkole, nasze relacje cementowały się ze sobą. Wakacje także spędzaliśmy w tym samym gronie, na obozach harcerskich lub innych wyjazdach, np. spływach kajakowych.

Teraz tego nie ma?

Nie. Gdy patrzę na moje dzieci, nie widzę tego. Żona dowozi je do szkoły samochodem, potem któreś z nas odbiera je i wiezie na inne zajęcia pozaszkolne. Tam spotykają inne dzieci niż w szkole czy na podwórku. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Mój najmłodszy syn powiedział mi niedawno, że bardzo chciałby mieć kolegów, ale nie może nawiązać znajomości. I nie dlatego, że nie potrafi, wręcz przeciwnie, jest bardzo towarzyski.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...