Bóg to sobie ukochał artystów

Życie duchowe - Zima/2016 Życie duchowe - Zima/2016

Tworzenie na pewno wymaga poświęcenia. Czasem mówimy nawet o bólu tworzenia. Taki ból musi być. Bez trudu, bez wysiłku nie powstanie nic autentycznego. Jeśli wkładam w coś wysiłek, to czuję, że to jest prawdziwe.

 

Wtedy wydarzyło się coś naprawdę pięknego – odbudowaliśmy naszą małżeńską jedność. Poczułem namacalnie, że Bóg mnie kocha, że dał mi żonę i dzieci. Wszystkie nasze dzieci, a mamy ich czworo, rodziły się przez cesarskie cięcie. I kiedy urodził się nasz pierwszy syn, lekarze powiedzieli, że żona nie może zajść w kolejną ciążę, bo umrze, a Halinka zawsze chciała mieć dużo dzieci. Był strach, ale przemodliliśmy tę sprawę i wiedzieliśmy jedno: to nie my decydujemy o życiu i śmierci. Pewnie w jakimś sensie to było wariactwo, ale powiedzieliśmy: „Panie Boże, my nie możemy Ci stawiać ograniczeń. To Ty prowadź naszą historię”.

Szczęśliwie mamy dziś czwórkę dorosłych dzieci, dwójkę wnucząt i jedno w drodze. Pan Bóg jakoś poprowadził tę historię. To historia cudowna i piękna, ale też niepozbawiona krzyża i cierpienia, które jednak ma sens. To abc chrześcijaństwa, a ja to odkryłem, wychodząc z kilkuletniego kryzysu. I tą odkrytą prawdą chciałem się dzielić z innymi.

Stąd wyjazd do Kazachstanu?

W tym czasie padło pytanie, czy któreś z małżeństw chciałoby wyjechać na misje w dowolny zakątek świata, czy czuje takie powołanie. Ja jakbym czekał na to. Powiedziałem: „Halinko, to jest pytanie do ciebie i do mnie”. Chciałem wtedy zostawić wszystko, wyjechać i mówić innym, co Chrystus zrobił w moim życiu, jak złożył je na nowo z tych poszarpanych elementów, niczym patchwork. Chciałem o tym opowiadać, bo wielu ludzi cierpi i nie wie, że cud odrodzenia jest możliwy.

Żona w pierwszej chwili była sceptyczna: „Ale jak to tak wszystko zostawimy, pracę, dom? Jak zabrać dzieci i jechać tak gdziekolwiek”. Powiedziałem, że właśnie takie jest wołanie: „Gdziekolwiek!”. Dużo się modliliśmy w tej intencji. Gdy człowiek doświadcza darmowej miłości od Boga, wtedy ma pragnienie, a nawet przynaglenie, aby o tej miłości mówić innym.

Czy poprzedziły je jakieś przygotowania?

Oczywiście, nic nie działo się tu w sposób magiczny. Przez dwa lata Kościół badał nasze intencje. Czy to nie był taki mój artystyczny zryw, bo miałem jakąś wizję ewangelizowania gdzieś w Afryce. Odbywały się na przykład różnego rodzaju spotkania przygotowujące nas do tej misji. Co pół roku padało pytanie, czy potwierdzamy naszą gotowość do wyjazdu. Kościół działa powoli. Ważna była też jedność naszego małżeństwa i wiek dzieci. Nasz najstarszy syn miał wówczas dziesięć lat i to była pewna granica. Rodziny ze starszymi dziećmi nie mogły wyjeżdżać, bo to wiązało się z wyrwaniem dziecka z jego środowiska, do którego już w jakiś sposób wrosło.

Dlaczego Kazachstan?

Kazachstan wylosowaliśmy na spotkaniu we Włoszech. Kiedy zobaczyłem na naszym losie „Kazachstan”, pomyślałem, że to tam, gdzie zsyłano i mordowano Polaków, gdzieś na końcu świata. Później było spotkanie z Janem Pawłem II. Papież wręczył naszej rodzinie krzyż misyjny. Pamiętam, że powiedziałem wtedy: „Ojcze Święty, boję się tego Kazachstanu”. A Papież położył mi rękę na ramieniu i pobłogosławił, mówiąc: „Nie bój się, ja codziennie modlę się za Kazachstan”.

I to papieskie zapewnienie o modlitwie utwierdziło mnie w decyzji. Człowiek nie może w taką misję udawać się sam, bez Bożego wsparcia. To jest decyzja na serio, na poważnie i trzeba być do niej przygotowanym. Oczywiście nie jest tak, że nie mieliśmy już żadnych wątpliwości. Jakaś niepewność została, znaleźliśmy się przecież w zupełnie nowej sytuacji. Jednak kolejny raz zaufaliśmy Panu Bogu.

Gdzie dokładnie Państwo wyjechali?

Wyjechaliśmy do Aktiubińska. To był rok 1995. Rodziła się na nowo państwowość Kazachstanu. W mieście działały wówczas wszelkie możliwe sekty, a rzeczywistość Kościoła katolickiego to kilkanaście starszych parafianek niemieckiego pochodzenia, jedna Msza w tygodniu i ks. Guido Becker z Niemiec, emerytowany kapłan, który był proboszczem parafii. Wikariuszem był ks. Tadeusz Smereczyński z Polski. My przyjechaliśmy razem z hiszpańskim małżeństwem, ich pięciorgiem dzieci. Ksiądz Tadeusz opiekował się nami duszpastersko. Spowiadaliśmy się u niego i raz w miesiącu odprawiał w naszym domu Mszę świętą. To był piękny czas: mogliśmy rozmawiać z dziećmi właśnie przy stole eucharystycznym. Wspaniałe doświadczenie, które budowało jedność naszej rodziny.

Jak Pan wspomina tę misję?

W pamięć zapadły mi różne rzeczy. Wtedy dla nas to było zetknięcie z innym światem, z inną kulturą, z mentalnością daleko inną niż mentalność człowieka Zachodu. Musieliśmy się też zmagać z trudnymi warunkami pogodowymi i bytowymi. Na przykład na zakupy trzeba było czasem iść po kilka kilometrów. W mieście nieustannie brakowało prądu i wody. Do tego dochodziło wiele sytuacji, które po prostu nie mieściły się nam w głowie, jak choćby warunki sanitarne.

W zetknięciu z taką rzeczywistością w człowieku rodzi się najpierw pewna pogarda do żyjących tam ludzi – że są tacy niekulturalni, że plują, że na każdym kroku kłamią, że umawiają się z tobą i oczywiście nie przychodzą, że mają cię za agenta Watykanu, który przyjechał do Kazachstanu robić biznes… Na początku wszystko było na „nie”. Dopiero po roku zrozumiałem, że przecież przyjechałem do nich, by pokazać im miłość i że moją postawę zawsze ostatecznie zweryfikuje miłość bliźniego, a nie kultura osobista, wykształcenie czy wiedza.

Nie było nam tam łatwo żyć, ale nigdy wcześniej nie było w naszej rodzinie takiej jedności. Kiedy dziś rozmawiamy z naszymi dorosłymi już dziećmi o tych dwóch latach w Kazachstanie, to wspominamy je dobrze, choć nie brakowało też sytuacji dramatycznych, kiedy na przykład Halinka zachorowała, a my jesteśmy trzy tysiące kilometrów od domu i znikąd pomocy, bo nie można sobie było tak po prostu pojechać do doktora, który cię zbada i powie, co się dzieje. W Kazachstanie były dwie metody leczenia: dzieci dostawały sok z malin, a dorośli spirytus, bo spirytus jest dobry na wszystko.

W takiej przestrzeni trudno się poruszać człowiekowi z Zachodu. Mógłbym naprawdę przytoczyć tu wiele „obyczajowych obrazków”, chociażby ze szkoły, do której poszły nasze dzieci i w której nauczyciele uważali, że Polska to część Rosji. Mieliśmy nawet taką mapę z Polską jako republiką rosyjską. Kiedy nasze dzieci mówiły, że jesteśmy misjonarzami, słyszały w odpowiedzi: „Ale przecież Boga nie ma. Gagarin i kilku innych byli w kosmosie i Go tam nie widzieli”.

Dzieciom było szczególnie trudno. Nie znały języka rosyjskiego, to rodziło dla nich wiele upokorzeń. Dopiero później zdałem sobie sprawę z ich cierpienia, ale uświadomiłem sobie też, że wyjazd do Kazachstanu z nimi był błogosławieństwem, bo do naszych dzieci lgnęły miejscowe dzieciaki. Przychodziły do naszego domu, a później chciały też przyjść do kościoła i zobaczyć, co się tam dzieje.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...