Przywrócić dobrą pamięć

Życie duchowe 90/wiosna/2017 Życie duchowe 90/wiosna/2017

Współpracę księży ze Służbami Bezpieczeństwa uznano za grzech publiczny, bo ta działalność szkodziła wspólnocie: czy to zakonnej, czy Kościołowi w ogóle. Dlatego pojawiały się głosy, że skoro to grzech publiczny, to trzeba się teraz publicznie do niego przyznać i przeprosić… Nie wiem, czy to jest akurat najlepsze rozwiązanie.

Porozmawiajmy o „żalu historycznym”: o żalu, który niszczy relacje między narodami.

Taki żal polega na rozpamiętywaniu wydarzeń, które dawno już minęły, ale ich konsekwencje ciągle trwają: nie tylko poprzez swoje długofalowe skutki, ale także ze względu na związaną z owymi wydarzeniami traumę, która bywa nieustannie „odświeżana”. W tym kontekście nasuwają mi się słowa Papieża Franciszka o dobrej i złej pamięci, o której mówił w Krakowie. Przyznam, że Papież wypowiedział to, co już od pewnego czasu w sobie nosiłem, ale nie umiałem precyzyjnie nazwać. Rozróżnienie na dobrą i złą pamięć dotyczy ludzi w ogóle, a nie tylko jakichś pojedynczych narodowości. Pielęgnowanie przede wszystkim tej złej pamięci jest chyba wpisane w kondycję człowieka. Nie wydaje mi się, byśmy my, jako Polacy, szczególnie wyróżniali się pod tym względem na tle innych nacji. Ale rzeczywiście bardzo często zajmujemy się celebrowaniem naszych narodowych klęsk, nieszczęść, upadków, przegranych bitew, wojen i milionów ofiar. W gruncie rzeczy pielęgnujemy pamięć o czymś, co samo w sobie jest złe: bo to, że w czasie wojen giną ludzie, nawet z najszlachetniejszych pobudek, jest efektem zła, wręcz szatańskiego.

Niepokojące jest skupianie się tylko na tych narodowych nieszczęściach, nawet z przywoływaniem postaw pięknych i szlachetnych wielu polskich bohaterów. Nadawanie pamięci o naszych przegranych znaczenia fundamentalnego, budowanie na niej narodowych mitów i zrębów społeczeństwa sprawia, że gubimy pamięć o innych ważnych rzeczach, które być może nie były efektem bohaterskiego zrywu, ale wymagały mrówczej pracy, dążenia do rozwoju, pragnienia czegoś lepszego. Tego typu osiągnięcia nie są dla nas sukcesami. Jako mniej medialne, niepolityczne uważa się je za drugorzędne i nieistotne.

Myślę, że kiedy Papież Franciszek mówił o dobrej i złej pamięci, miał na myśli także taki stosunek do przeszłości. Przynajmniej ja tak to odczytałem. W przypadku złej pamięci mamy do czynienia z żalem, który – w moim przekonaniu – nie jest efektem własnego rachunku sumienia, ale noszonego w sercu żalu za wyrządzone krzywdy. Taki żal wyklucza refleksję i przebaczenie, ustawia świat w kategoriach zero-jedynkowych: dobry jest ten, kto został skrzywdzony, zły ten, który krzywdzi. To się wydaje oczywiste, ale nie zawsze tak jest. To znaczy krzywdziciel zawsze jest zły, tyle że czasami wyrządzona krzywda bywa przypadkowa. Natomiast skrzywdzony nie zawsze jest dobry.

Jako młody chłopak, zafascynowany przeszłością partyzancką mojej rodziny, pytałem bliskich, czy bliskich moich kolegów, o ich walkę z okupantem. Tylko że oni często nie chcieli o tym mówić: o tym, że ich bohaterstwo wiązało się z zabijaniem niemieckich żołnierzy, że właśnie tego wymagała od nich ojczyzna, patriotyzm.

Miałem podobne doświadczenie z nieżyjącym już człowiekiem, który w czasie drugiej wojny światowej wykonywał egzekucje: wyroki w imieniu Rzeczypospolitej. Miałem okazję parę razy się z nim spotkać. To, co mnie w nim uderzyło, to zgorzknienie. Był bardzo surowy i zamknięty w sobie. O wojennej przeszłości w ogóle nie chciał rozmawiać. Myślę, że może na początku tłumaczył sobie, że przecież wykonywał rozkazy, że działał jako obrońca skrzywdzonych, że to była wojna, ale… „Zabijałem…”. Przykazanie wyraźnie mówi: „Nie zabijaj”. Nie ma w Dekalogu: możesz zabijać w obronie ojczyzny. Wydaje mi się, że w każdym, kto uczestniczył w machinie wojennej, w pewnym momencie budziło się poczucie: „Odbierałem życie, byłem zabójcą”…

Mój dziadek na rozkaz swojego dowódcy raz wykonał wyrok śmierci, po czym powiedział dowódcy: „Nigdy więcej nie wydawaj mi takiego rozkazu”. Kiedy byłem proboszczem, jednym z naszych parafian był przedwojenny inżynier, pionier odbudowy Wrocławia. W czasie wojny w Łodzi był w komórce likwidacyjnej. Nigdy nie chciał o tym oficjalnie rozmawiać, wspominać tego… Takie dylematy wychodzą w prywatnych rozmowach, natomiast w kulturze, w mediach nie są powszechne. O tym po prostu się nie mówi.

A z pewnością warto. Nie mam na ten temat zbyt wielkiej wiedzy i pewnie psycholog policyjny powiedziałby tu więcej: są przecież sytuacje, w których także dziś policjanci na służbie czy żołnierze oddziałów antyterrorystycznych używają broni, mają to wpisane w specyfikę swojej służby. Zastanawiam się, jak długo człowiek, który użył broni, musi się zmagać ze świadomością tego, że kogoś zabił. Ale są też sytuacje innego typu: kolejarze, którzy mieli nieraz do czynienia z samobójcami rzucającymi się pod pociąg. Jedziesz, widzisz, że ktoś leży na torach, i nie jesteś w stanie niczego zrobić. Wiesz, że zaraz czyjeś życie zostanie unicestwione, i masz poczucie totalnej bezsilności.

Chciałbym jednak wrócić do dylematów w stosunkach między narodami. Na ile na uzdrowienie tych relacji wpływa świadomość historyczna doznanej, ale i wyrządzonej krzywdy? Dlaczego jedne narody mogą się pojednać, a inne nie? Przykładem niech będzie uzdrowienie stosunków francusko-niemieckich, które przed drugą wojną światową były bardzo napięte. Hitler tak naprawdę chciał się przecież odegrać na Francji. Polska była tylko częścią tej układanki. Po wojnie stosunki między Francuzami a Niemcami bardzo się zmieniły. Nastąpił proces uzdrowienia i pojednania. Inaczej wygląda sprawa pojednania polsko-niemieckiego czy polsko-rosyjskiego.

Jest coś, co tak naprawdę ucieka naszej współczesnej historiografii. W 2015 roku minęło pięćdziesiąt lat od orędzia biskupów polskich do niemieckich. W 1965 roku, dwadzieścia lat po wojnie, kiedy świeże były jeszcze rany wojenne, wypowiedzenie słów: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie” było aktem niesłychanej odwagi. Poza tym biskupi katoliccy nie mogli postąpić inaczej, jeśli chcieli pozostać wierni swojemu apostolskiemu urzędowi i wierze. Obowiązkiem chrześcijanina jest przebaczać. Bezwarunkowo.

Pomijając jednak tę perspektywę i skupiając się na perspektywie społecznej, nie dostrzegamy, że ten list był tak naprawdę fundamentem jednoczącej się Europy. W tym kontekście jesteśmy bardziej skłonni widzieć właśnie rolę pojednania francusko-niemieckiego. Uważamy, że filarem zjednoczonej Europy jest trójkąt Schuman – Adenauer – de Gaulle. Tymczasem orędzie polskich biskupów było w tym procesie jednym z najdonioślejszych wydarzeń. Tyle że wywołało furię Gomułki i komunistów, pozostając praktycznie bez odpowiedzi ze strony Episkopatu Niemiec. Jakby niemieccy biskupi nie chcieli kontynuować dialogu, który mógł się wówczas nawiązać.

Tego listu nie można pomijać. Jakiś czas temu, będąc w Berlinie na otwarciu wystawy o wysiedleniach Wielkopolan w Akademii Konrada Adenauera, miałem okazję zabrać głos i wspomniałem o nim. My, Polacy i Niemcy, na naszą wspólną historię musimy spojrzeć solidarnie. Jeśli będziemy trzymać się tylko pewnych stereotypów, to nie pójdziemy naprzód. Wspólną historię XX wieku musimy przepracować, a pięćdziesięciolecie wspomnianego listu było do tego wspaniałą okazją, tylko wydaje mi się, że zmarnowaną. Słowa orędzia sprzed półwiecza trzeba nam przełożyć na język praktyki. Przepracujmy tę historię solidarnie, abstrahując od bilansu, po czyjej stronie jest więcej ekspiacji, a kto może hojniej udzielić przebaczenia. Jest do przerobienia mnóstwo tematów. Wiele na przykład mamy do zarzucenia Erice Steinbach, jeśli chodzi o działania ruchu Wypędzonych. Ja jednak mam inne doświadczenia. Mój ojciec trafił po wojnie do Ministerstwa Spraw Ziem Odzyskanych i był kimś w rodzaju burmistrza Dusznik-Zdroju. Opowiadał mi, jak wyglądało wysiedlanie Niemców: to było wypędzanie, brutalne akcje z wszelkimi znamionami odwetu. To trzeba powiedzieć.

Ja znam podobne historie z Kłodzka.

Z punktu widzenia czysto ludzkiego to zrozumiałe, możemy to psychologicznie wytłumaczyć. Ale to pokazuje, jak w naszej zbiorowej świadomości na dalszy plan schodzi chrześcijaństwo. Nasuwa się pytanie o naszą formację. Na ile jesteśmy w stanie w sytuacjach tak ekstremalnych przypomnieć sobie, że jesteśmy chrześcijanami i w związku z tym przyjęliśmy pewne zobowiązania. Owszem, moje cierpienie i krzywdy są ogromne, ale Jezus powiedział jednoznacznie…

Brakuje mi też na ten temat literatury, filmów. Moi dziadkowie na przykład trafili po wojnie z Lubelskiego na Dolny Śląsk i przez trzy lata, do 1948 roku, mieszkali z niemiecką rodziną pod jednym dachem. Trzy lata z ludźmi, których utożsamiali z wrogami…  I teraz mieszkają razem. Jak to wyglądało na co dzień? To mnie fascynowało. Wypytywałem o relacje między babcią i dziadkiem  a niemieckimi gospodarzami. Też nie chcieli za dużo mówić. Wiem, że kiedy ta niemiecka rodzina wyjechała, dziadkowie wysyłali im jeszcze do Niemiec ich dobytek.

Takich historii było mnóstwo.

Ale o tym się nie mówi…

Myślę, że to wynika także z wizji drugiej wojny światowej i okupacji utrwalonej w nas przez historiografię peerelowską. Proszę zauważyć, że dziś niewielu historyków zajmuje się tym okresem w dziejach Polski. Owszem, wiele mówi się o Auschwitz, o takiej czy innej bitwie, powstaniu warszawskim, ale co wiemy o polskiej polityce prowadzonej w tym czasie. Tym nikt nie chce się zajmować.

Dlatego do jednego worka wrzuca się wszystkich żołnierzy wyklętych, bo tak naprawdę niewiele wiemy o politycznych różnicach poszczególnych formacji z tego okresu.

Być może będę teraz obrazoburczy, ale gloryfikujemy, i słusznie, rotmistrza Witolda Pileckiego. Bezspornie to postać godna naśladowania. Ale wszystko ma dwie strony. Uciekając z Auschwitz, doskonale wiedział, jaki będzie tego efekt: za jego ucieczkę iluś więźniów zapłaci życiem. Ci ludzie pewnie i tak by zginęli, ale nie o to chodzi. Patrząc na bohaterów, widzimy tylko świetlaną część ich historii, a zapominamy, że każdy czyn, także bohaterski, nieraz pociąga za sobą tragiczne, złe konsekwencje. Niestety, współczesny polski patriotyzm jest nieco infantylny. Do historii podchodzimy bezrefleksyjnie. Od czasów sarmatyzmu widzimy siebie jako przedmurze chrześcijaństwa, jako tych, którzy bronią, chronią i żywią. Nie jest tak do końca, bo w czasach I Rzeczypospolitej, do której dziś tak chętnie się odwołujemy, bezpardonowo grabiliśmy i wyrzynaliśmy wokół siebie całe narody.

Skupiamy się na sobie i zamykamy oczy na prawdę historyczną. Traktujemy ją dość wybiórczo, a to z kolei sprawia, że ciągle czujemy się ofiarami. Czy to nie jest samonapędzające się koło? Od czasów zaborów ciągle uważamy się za jedną z największych ofiar na świecie i z tej perspektywy na wszystko patrzymy. Czy to nas w jakiś sposób nie ogranicza?

Na pewno tak, ponieważ to zakłada odrzucenie jakiejkolwiek dyskusji, w której ktoś ośmieliłby się przedstawić inny punkt widzenia. Dlatego tak nas oburza serial w telewizji niemieckiej, który pokazuje Polaków nie tak, jakbyśmy chcieli.

Jako antysemitów.

Wyciągnijmy z tego wnioski. Bo z jednej strony nasz żal o to jest pewną formą samoobrony duchowej czy psychicznej, a z drugiej w ten sposób niejako usprawiedliwiamy swoje postępki: zostałem skrzywdzony, przeżyłem traumę, więc też w jakiś sposób mogę krzywdzić. Moja trauma mnie usprawiedliwia.

Wręcz zafiksowanie na krzywdzie.

Krzywdę trzeba by dzielić równo. I to dotyczy nie tylko Polaków. Kiedyś byłem w Yad Vashem na sesji poświęconej Holokaustowi. Jeden z wykładowców mówił, że odpowiedzialność za Holokaust ponoszą wszyscy ludzie: wtedy i teraz. Nikt nic nie zrobił, by do tego nie dopuścić, i odpowiedzialność za to trwa, jest rozciągnięta na cały świat. Ma to pewnie jakieś uzasadnienie, ale w pierwszej chwili budzi sprzeciw. To generalizowanie oparte na założeniu: my zostaliśmy skrzywdzeni, a wy wszyscy jesteście temu winni.

Izrael opiera na tym swoją tożsamość i uzasadnia utworzenie państwa.

Zostaliśmy skrzywdzeni i się nam należy, mamy do tego prawo, bo to ziemia Adama, obiecana nam. A poza tym zapłaciliśmy za nią ogromną cenę… No cóż, każdy z nas jest w jakiś sposób roszczeniowy. Czując żal za wyrządzoną krzywdę, uważamy się za usprawiedliwionych we wszystkich swoich poczynaniach.

Przekroczenie żalu jest jednak możliwe. Zajmuje się Pan między innymi badaniem relacji Kościół – państwo w czasach Polski Ludowej. Kościół był wówczas inwigilowany i prześladowany. Powstało jednak wiele komisji, w których zasiadali ludzie z obu stron i nawiązywano dialog. Prześladowani księża rozmawiali z ludźmi, którzy działali na ich szkodę.

Od razu przychodzi mi na myśl zmarły w zeszłym roku kard. Franciszek Macharski. Być może nie był on obiektem jakichś nadzwyczajnych represji ze strony władzy ludowej, ale miał pewne traumatyczne doświadczenie w rodzinie. Kiedy jednak w latach osiemdziesiątych był współprzewodniczącym Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu, wiedział, że trzeba się wznieść ponad podziały. Niektórzy zarzucali mu, że jest zbyt spolegliwy, że te podziały w komisji są za mało wyraziste. Ale on wiedział, że dzięki temu więcej ugra dla internowanych i uwięzionych. Siedział w tej komisji naprzeciwko Kiszczaka, który zbierał wszelkie informacje i nie wiadomo było, kiedy je wykorzysta. Kardynałowi to nie przeszkadzało. Zasiadał w komisji z ramienia Episkopatu i chciał poprawić los ludzi, którzy znaleźli się w rękach oprawców.

Nawiasem mówiąc, uwikłaniom księży we współpracę z komunistami kiedyś nadawano wyolbrzymione znaczenie. Tymczasem praktyka była bardzo prosta. Albo ktoś znalazł się w sytuacji przynajmniej dla niego „bez wyjścia” i został zaszantażowany, bo go przyłapano na czymś, co kapłanowi nie przystoi i co mogłoby go zdyskredytować w oczach opinii. Nie umiał się temu przeciwstawić i ulegał ze strachu o siebie, o swoją reputację. Albo księża świadomie szli na układ z komunistami, bo dzięki temu chcieli coś załatwić dla Kościoła. Oczywiście surowy etyk powie, że tak nie wolno. Osobiście spotkałem się jedynie z kilkoma przypadkami cynicznej gry z Bezpieką.

Reszta grzeszyła naiwnością?

Ta naiwność brała się z kilku przesłanek. W latach sześćdziesiątych, w okresie soborowym, Bezpieka umiejętnie stosowała argument mówiący o powstrzymywaniu przez kard. Stefana Wyszyńskiego reform, które w tym czasie dokonywały się w Kościele na całym świecie, a w Polsce… nadal ryt trydencki. Niektórzy księża podejmowali ten dyskurs i ulegali sprytnemu wybiegowi Służb. Często przekonani, że to dobra droga ideowa, bo polski Kościół wymaga daleko idących zmian, że nie można tylko tkwić w okopach i zajmować się sobą… Była też naiwność typu: „A jak się tam z nimi od czasu do czasu spotkam, wypiję kawę i pogadam, to się nic złego nie stanie, a będę mieć święty spokój”. I druga strona tę naiwność wykorzystywała.

Były też oczywiście bardziej dramatyczne powody: ciężko chory człowiek, któremu Bezpieka w zamian za kontakty załatwiała niedostępne w Polsce zagraniczne leki. Współpracując, ratował swoje życie. Trudno wymagać tu heroizmu. Gdyby więc przeanalizować motywy, którymi kierowali się współpracujący z Bezpieką księża, to osób cynicznych, które robiły to tylko dla zysku, takiego czy innego, było naprawdę niewiele.

Poza tym pamiętajmy jeszcze o jednej rzeczy: na polskim klerze, zwłaszcza diecezjalnym, ciąży duch józefinizmu, czyli całkowitego podporządkowania życia religijnego państwu. Z tym mieliśmy do czynienia w czasach zaboru w Galicji, ale jeszcze gorzej było w zaborze rosyjskim – tam proboszczom płacono za to, by nic nie robili. I takie myślenie, że władza jest dobra, bo nas karmi, pokutuje…

Ja zetknąłem się z tym także w Australii w Kościele anglikańskim…

W czasach zaborów księża byli niejako urzędnikami państwowymi i musieli kontaktować się z władzą, choć przecież zdawali sobie sprawę z tego, że to był zaborca. To było niejako „naturalne”. Podobnie mówiło też wielu księży, którym zarzucano współpracę ze Służbami w PRL-u: Jako proboszcz byłem w pewnym sensie osobą urzędową, jak miałem się nie kontaktować z władzą. Trzeba było się kontaktować. O co w ogóle chodzi?

Kontakty mieli też przełożeni klasztorni, których szantażowano przede wszystkim sprawami zakonu, że na przykład wszyscy klerycy dostaną powołanie do wojska. Na braku tych kontaktów mógł ucierpieć cały zakon, nie tylko przełożony.

Dochodzi więc jeszcze poczucie odpowiedzialności za innych. Dlatego wzdrygam się przed takim jednoznacznym ocenianiem: ma coś w papierach, trzeba go natychmiast odsunąć… Skoro już jesteśmy przy tym temacie, to moim zdaniem Kościół nie wyznaczył standardów rozwiązywania tego typu problemów, a przyznam, że osobiście miałem nadzieję, że tak się stanie.

Kościół nie wie, co z tym fantem zrobić?

Czy milczeć na wszelki wypadek, czy zaprzeczać? Niejednokrotnie słyszałem zarzut, że Instytut Pamięci Narodowej „przyczepił się tylko do Kościoła”. A myśmy przecież nie występowali z pozycji atakujących Kościół. Wręcz przeciwnie. Mówiliśmy, że jest problem, który będzie nabrzmiewał i może wybuchnąć w sposób niekontrolowany. Chcieliśmy tę minę rozbroić wspólnie. Jednak te dwie drogi się nie spotkały. Dlatego czuję pewien zawód, bo Kościół mógł wypracować pewne procedury, jak w takich przypadkach postępować.

Jak wiele czasu musi minąć od określonych wydarzeń z przeszłości, by historia mobilizowała nas do mądrych działań? Czy niektóre materiały nie ujrzały światła dziennego zbyt wcześnie? Może niektóre rany są zbyt świeże?

Tak, to prawda. W przypadku niektórych moich decyzji miałem pewne obawy, ale tłumiłem je w sobie, ponieważ za tymi decyzjami stały poważne autorytety, także naukowe. Prosty przykład to sprawa ks. Mieczysława Malińskiego. W zeszytach, które ukazywały się na Papieskiej Akademii Teologicznej, został zamieszczony jedynie opis materiałów z teczki Służb Bezpieczeństwa, bez żadnej interpretacji i komentarza, bo tak naprawdę nie było tam czego komentować. Rozpętała się jednak awantura: ogromne pretensje mieli wielbiciele ks. Malińskiego, którzy naprawdę wiele mu zawdzięczali jako duszpasterzowi i czego ja nigdy nie podważałem. Ale wtedy zadałem sobie pytanie: Po co to? Co to zmieniło? Czy to cokolwiek dało?

Wtedy to była jakaś taka ogólna tendencja: publikujemy. Patrząc jednak z dzisiejszej perspektywy, zastanawiam się, czy to cokolwiek przyniosło dobrego, ulepszyło coś, komuś w czymś pomogło. Nie wiem? Dlatego z tego punktu widzenia chyba właściwa jest zasada obowiązująca w Archiwach Watykańskich: materiały ujawnia się pięćdziesiąt lat po śmierci osoby, której dotyczą. Z drugiej jednak strony, w przypadku oskarżeń wtedy ta osoba nie ma już szansy na obronę.

Nieraz zastanawiam się, na ile to działanie sprzeczne z ósmym przykazaniem. Nie chodzi mi oczywiście o mówienie nieprawdy. Czy jednak takie publiczne roztrząsanie pewnych kwestii przynosi coś dobrego, co z niego wynika… Mam taki duchowy niepokój.

Z żalem, że się powiedziało prawdę, mamy też nieraz do czynienia w naszych relacjach osobistych.

Czy powinno się na przykład mówić współmałżonkowi o zdradzie? Kiedyś wszyscy grzmieli: „tak”: masz iść, kajać się, przepraszać i zarzekać, że już nigdy więcej. Dziś, owszem: nigdy więcej, ale rozważ, czy wiedza o tym nie zrani niczego nieświadomego męża czy niczego nieświadomej żony. Roztropniej by było chyba nie mówić. Podobnie jest z rozliczaniem z przeszłością historyczną. Trzeba uznać, że to był błąd, rozliczyć się ze sobą, w sobie i przed Panem Bogiem, a potem zostawić sprawę w spokoju.

Stara mądrość Kościoła uczy, że jeśli grzech nie był publiczny, to się go nie upublicznia…

Tyle że współpracę księży ze Służbami Bezpieczeństwa uznano za grzech publiczny, bo ta działalność szkodziła wspólnocie: czy to zakonnej, czy Kościołowi w ogóle. Dlatego pojawiały się głosy, że skoro to grzech publiczny, to trzeba się teraz publicznie do niego przyznać i przeprosić… Nie wiem, czy to jest akurat najlepsze rozwiązanie.

Nieraz chodzi o osoby będące dla wielu autorytetem i wówczas wymagania są wyższe. Księża to osoby mające autorytet chociażby w swojej parafii. Czy mamy prawo ten autorytet szargać bywa, że niepotwierdzonymi podejrzeniami? A z drugiej strony: czy ma sens sztuczne utrzymywanie tego autorytetu?

Komu więcej dano, od tego więcej się będzie wymagać…

Myślę jednak, że nie buduje się autorytetu na jakiejś nieskazitelnej historii.

Popatrzmy na ludzi sztuki: nieraz tworzyli genialne dzieła, które podziwiamy do dzisiaj, a ich życiorysy nie zachwycają.

A bywa, że ich genialne dzieła powstawały właśnie dzięki takiemu a nie innemu życiorysowi.

Pytanie tylko, na ile autorytet osoby, która zdobyła go dzięki „określonemu wsparciu”, jest wiarygodny.

Czy możemy takiemu autorytetowi zaufać?

Jakiś czas temu zrobiło się w mediach głośno wokół pewnej osoby, świeckiej, ale związanej z Kościołem. Do mojego biura przyszedł wtedy człowiek, który mógłby być moim ojcem, i zaczął mi opowiadać historię tej osoby i swoją, ponieważ jakoś utożsamiano go z całą tą historią. Byłem ogromnie zakłopotany, po pierwsze dlatego, że nie czułem się w żaden sposób upoważniony do wysłuchania tej historii, nie mówiąc już o jej komentowaniu. Ale uderzyła mnie niezwykła szczerość tego człowieka. Powiedział prosto: „Proszę pana, ja się bałem…”. To było dla mnie wstrząsające. Lęk to uczucie, nad którym z reguły nie panujemy albo opanowanie którego wymaga ogromnego wysiłku. Niewielu jest w stanie odrzucić swoje lęki. I to proste stwierdzenie: „Zrobiłem coś nieetycznego ze strachu” sprawiło, że dla mnie cała sprawa się skończyła. Poprosiłem tylko, by – jeśli uzna to za stosowne – spisał tę historię. To była wstrząsająca historia. Pokazywała przede wszystkim czasy, w których trzeba było żyć.

Czy ludzie, którzy donosili, nie byli w jakimś sensie ofiarami systemu? Nieraz mam wrażenie, że pastwimy się nad ofiarami, a ich katom tak naprawdę się upiekło, bo wiele dokumentów, które ich dotyczyły, zniszczono. Zazwyczaj zatrzymujemy się na oskarżeniach, nie wnikając w całą sprawę, nie szukamy tych, którzy ich deprawowali, szantażowali…

Muszę powiedzieć, że to pewien stereotyp, chyba nie do końca prawdziwy i nie do końca sprawiedliwy. Instytut Pamięci Narodowej od samego początku stara się pokazywać twarze i ofiar, i oprawców. Naszym głównym programem badawczym był aparat represji po 1944 roku. Program ten dotyczył nie tylko rozpracowania i opisania struktur, ale polegał także na pokazaniu konkretnych ludzi, funkcjonariuszy systemu. Stąd też wystawy: „Twarze krakowskiej Bezpieki”, „Twarze tarnowskiej Bezpieki”, publikacje książkowe… Były też akta oskarżenia i sprawy w sądzie. To, czy sądy wydawały wyrok, to już zupełnie inna sprawa, bo trzeba jasno powiedzieć, że nie wydano ani jednego wyroku skazującego za zbrodnie. I to rzeczywiście budzi niepokój, ponieważ to ewidentny akt niesprawiedliwości.

Dla „twarzy Bezpieki” obojętne było, czy ich się pokazuje jako funkcjonariuszy, czy nie. W swoim gronie śmiali się z tego. Kiedyś do mojego biura w krakowskim Instytucie trafił człowiek pracujący w przeszłości w grupie D, która zajmowała się działalnością dezintegrującą i dezinformacyjną wymierzoną przeciw Kościołowi i o której napisałem dla naszego biuletynu artykuł. Właśnie ten artykuł zainteresował owego mężczyznę. Zaproponowałem mu rozmowę. Zgodził się, ale powiedział: „Możemy pogadać, ale nie próbujmy się nawracać. Wasz świat to nie jest mój świat, mój świat to nie wasz świat. Mnie od dziecka ubecy na rękach nosili”. Mówię o tym, bo to doskonale pokazuje stosunek byłych funkcjonariuszy do całej sprawy.

Społecznie i medialnie być może rzeczywiście skupiliśmy się bardziej na ofiarach niż na katach, bo taka chyba jest natura człowieka. Masa żąda igrzysk. Na arenach – by posłużyć się metaforą starożytnego Rzymu – to nie lwy pożerające chrześcijan wzbudzały zainteresowanie, tylko ich ofiary. To ich cierpieniom się przyglądano. Dlatego być może opinii publicznej uciekło, że Instytut Pamięci Narodowej stara się pokazać i ofiary, i oprawców. Od 2007 roku na naszej stronie internetowej jest powszechnie dostępny stale uzupełniany katalog funkcjonariuszy z pełnymi biogramami i danymi personalnymi. Oczywiście ich ukazanie poprzedziła wielomiesięczna dyskusja z Generalnym Inspektorem Ochrony Danych Osobowych, czy wolno nam to robić.

Wolno?

Tak, ponieważ to byli urzędnicy, a więc osoby publiczne, a Ustawa o ochronie danych osobowych wyklucza utajnianie danych osób publicznych. Tyle tylko że do tego katalogu zagląda się jedynie do spisu obejmującego osoby działające publicznie dzisiaj i szuka się w nim czegoś, co można by użyć w kampanii wyborczej. I rzeczywiście nieraz opinia społeczna skupia się jedynie na tych, którzy tak naprawdę byli ofiarami systemu. My pokazujemy obie strony, ale w odbiorze społecznym jesteśmy bez szans. Dziś może sprawy te nie budzą już takich kontrowersji, jak przed laty. Siedem, osiem lat temu w środkach masowego przekazu po prostu się kotłowało. Teraz mamy już mniej artykułów na ten temat, ale problem pozostał.

Czy historia może być w takim razie nauczycielką?

Przyznam, że ostatnio przeżywam pewien kryzys wiary w historię jako dyscyplinę naukową. Jakoś nie mogę znaleźć przekonującego argumentu za tym, że jest nauczycielką życia, bo doświadczenie uczy zgoła zupełnie czegoś przeciwnego. Już zresztą Jan Kochanowski pisał, że Polak „przed szkodą i po szkodzie głupi”. Tak naprawdę nigdy niczego się nie nauczyliśmy. I nie mam tu na myśli jedynie Polaków, ale ludzi w ogóle. Więc coś jest nie tak z tą magistra vitae…

Poza tym mój kryzys wiary w historię bierze się również stąd, że tak naprawdę nie możemy odtworzyć żadnego wydarzenia z przeszłości. Joseph Ratzinger jeszcze w latach sześćdziesiątych pisał we Wprowadzeniu do chrześcijaństwa, we wstępie omawiającym warsztat dociekań teologicznych, że w naukach przyrodniczych i matematycznych eksperyment można powtarzać nieskończoną ilość razy i na tej podstawie wyciągnąć jakieś ogólne twierdzenie. W historii jest to niemożliwe. Nie odtworzymy w pełni sytuacji z przeszłości. W historii bada się kontekst, źródła, nieraz bardzo skąpe. Często nasz opis to tylko spekulacje. Nie jesteśmy w stanie odtworzyć na przykład ludzkich emocji. Co my wiemy o tym, jak czuły się osoby biorące udział w danej sytuacji? O tym, co ich dręczyło? Nic na ten temat nie wiemy…

Ale tworzymy rozbudowaną narrację.

I historia niestety staje się nieraz taką opowieścią wychodzącą naprzeciw społecznym oczekiwaniom. Nie chciałbym kończyć taką pesymistyczną nutą, ale to, co dzieje się od lat w Polsce, pokazuje, że historia tak naprawdę staje się służką polityki. Jest czymś niechcianym, bo dzieli i wywołuje konflikty, albo czymś nadużywanym, na czym budujemy nasze dobre samopoczucie. A jeśli historia ma służyć naszemu dobremu samopoczuciu, to będziemy pomijać „niewygodne” prawdy. Tylko czy wówczas możemy traktować historię jako dyscyplinę naukową?

Czy w ten sposób nie przetwarzamy historii na swego rodzaju kulturę poprawności politycznej? Czy historia nie staje się pewnym budulcem albo dla wygodnego, łatwego i przyjemnego kiczu historycznego, albo dla poważnej kultury historycznej, która nas dotyka i boli? Jak zachować zdrowe proporcje, by ani nie nadużywać poprawności politycznej, ani z niej całkowicie nie zrezygnować?

Historia jest niewątpliwie jednym z elementów kulturotwórczych, bezspornie. Chodzi tylko o to, jaka to historia. Przy okazji ujawniania współpracy ze Służbami Bezpieczeństwa, o której mówiliśmy, często odwoływano się do cytatu z Ewangelii: „Prawda was wyzwoli”. Te słowa stosowano niczym wytrych w różnych, skrajnie odmiennych, sytuacjach. Zapominano natomiast o innych słowach Jezusa: „Z każdego niepotrzebnie wypowiedzianego słowa będziecie musieli zdać sprawę”. To dla mnie bardzo mocne ostrzeżenie.

Jak przekraczać złą pamięć?

Przekroczenie złej pamięci wymaga w moim przekonaniu wysiłku ze wszystkich stron: i historyków, i publicystów, i także – a może przede wszystkim – duszpasterzy. Ten stan trzeba jeśli nie całkowicie odwrócić, to przynajmniej próbować go zrównoważyć. Trzeba nam przywracać dobrą pamięć.

Marek Lasota (ur. 1960), historyk, samorządowiec, publicysta, poseł na Sejm I kadencji, pracownik Instytutu Pamięci Narodowej, wykładowca Akademii „Ignatianum” w Krakowie. Opublikował między innymi: Donos na Wojtyłę. Karol Wojtyła w teczkach bezpieki; Kościół zraniony. Proces księdza Lelity i sprawa kurii krakowskiej (wspólnie z Filipem Musiałem).

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...