Jak nie ma dziecka – „pomoc sąsiedzka”!

„Partner nie może ci dać wymarzonego dziecka? Mogę pomóc...” – w Internecie znajdziemy setki takich i podobnych ogłoszeń. W czasach gdy o bezpłodności mówi się coraz więcej, wciąż bardziej szukamy sposobów, by problem ominąć, niż rozwiązać. Niedziela, 6 września 2009



„Dziecko, dziecko, dziecko musi być...”

Jakie są skutki skorzystania z tego typu „pomocy”? Gdy dochodzi do zapłodnienia, małżonkowie początkowo cieszą się perspektywą posiadania upragnionego potomka. Po pewnym czasie jednak, różnym dla każdej z par, dochodzi do wyraźnego rozdźwięku w rodzinie. Tak naprawdę zaczął się on wraz z aktem poczęcia i nieustannie się powiększa.

Kobieta, która jest dla dziecka biologiczną matką, w pełni realizuje się w macierzyństwie, mężczyzna natomiast czuje się wyobcowany. Równie trudna jest sytuacja dziecka – rozdźwięk między ojcem biologicznym, psychicznym i prawnym sprawia, że mając „dwóch ojców”, może ono powiedzieć, że nie ma żadnego.

Łatwo jest mówić o problemie bezpłodności, gdy się go samemu nie przeżywa. Można proponować adopcję, ale gdy przed małżonkami staje możliwość posiadania „choć w połowie swojego” dziecka, często posuwają się oni do granic absurdu. Jak łatwo zniszczyć to, co się buduje. Może więc zamiast upokarzać samego siebie i „kupować nasienie”, warto poszukać innej drogi.

Być może dla jednych będzie to rozwijająca się energicznie naprotechnologia, która skupia się na leczeniu bezpłodności, a nie na szukaniu sposobu na zapłodnienie „naokoło”, dla drugich – adopcja, dla jeszcze innych – adopcja na odległość, rodzinny dom dziecka, wolontariat. Bezpłodność nie wyklucza przecież rodzicielstwa.

„Dziecko, dziecko, dziecko musi być. Jak nie ma dziecka – pomoc sąsiedzka, dziecko, dziecko, dziecko musi być...” – tak brzmią słowa jednej z przyśpiewek weselnych. Jak pokazuje życie, nie wszyscy słowa żartu i zabawy rozumieją w ten sam sposób.

Specjalnie dla „Niedzieli” komentuje:

O. Dariusz Kowalczyk SJ, prowincjał jezuitów


Zawodowy „zapładniacz” chwali się w wywiadzie dla „Dziennika”, że zapłodnił już siedem mężatek, których mężowie „mieli problem”. Uczynił to za aprobatą mężów, a z drugiej strony jego własna żona wie o jego dodatkowym zajęciu i „nie robi żadnych histerii”, bo jest babką „z nowoczesnym podejściem do życia” (tym bardziej nie wróżę małżeństwu „zapładniacza” długiego trwania). „Zapładniacz” bierze od tysiąca złotych za usługę i twierdzi, że nie myśli o swoich licznych dzieciach. Jedyna obawa to ta, że „w przyszłości coś się stanie i dzieci będą próbowały go odszukać”.

Wydaje się, że w świetle prawa państwowego „zapładniacz” i osoby korzystające z jego usług nie popełniają żadnego przestępstwa. Jedynie urząd skarbowy mógłby mieć pewne zastrzeżenia co do transakcji między „zapładniaczem” a zapładnianą. Z moralnego punktu widzenia to kolejny przykład na postępującą degrengoladę społeczeństwa, które w miejsce busoli prawa naturalnego i prawa Bożego stawia jedno przykazanie: „Moje potrzeby są najważniejsze”.

Oczywiście, należy zrozumieć cierpienie małżeństwa, które nie może doczekać się potomstwa, ale – z drugiej strony – posiadanie dziecka nie jest prawem człowieka, które może sobie realizować w dowolny sposób. Pragnienie dziecka nie usprawiedliwia zamrażania lub zabijania ludzkich embrionów, jak to ma miejsce w przypadku metody in vitro. Pragnienie dziecka nie usprawiedliwia również tworzenia układów typu: mąż – żona – „zapładniacz”. Po pierwsze – można z wielkim prawdopodobieństwem stwierdzić, że takie małżeństwa, które skorzystają z „zapładniacza”, prędzej czy później rozpadną się z powodu złej pamięci o „zapładniaczu”, a po drugie – dziecko ma prawo wiedzieć, kto jest jego ojcem. Budowanie rodziny na zaplanowanym kłamstwie to nie jest dobry pomysł na życie.




«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...