Wirtualizacja miłosierdzia

Rzecz niby prosta jak drut – kupuję dla siebie, ale wyobrażam sobie, że na ulicy są ludzie, którzy kupić nie będą w stanie. Kupuję więc i dla nich. I po prostu im daję, nie wykonując całej tej intelektualnej woltyżerki: „Dam mu, ale co, jeśli to oszust? W drodze, 5/2007




Dywersyfikować miłosierne działania


Jest jeden powód, dla którego nie mogę oderwać od tych zdjęć oczu. Wszystkie te obdarte dzieci, staruszki, które gotują zupę na palenisku z rozgrzanych kamieni, wszyscy oni mają na twarzy uśmiech. Podobny uśmiech mieli ci, którym wręczaliśmy na ulicach Puebli torby z hamburgerami, frytkami czy połową pizzy, której nie byliśmy już w stanie zmęczyć w drogiej włoskiej jadłodajni. Zamiast jednak wyekspediować ją do kuchennego zsypu, poprosiliśmy, by zapakowano nam ją na wynos. Meksyk to nie raj; gdyby wszyscy obywatele tego kraju myśleli tak jak moi znajomi, nie byłoby dzielnic nędzy. Wystarczył mi jednak ich przykład, skrócenie dystansu między dającym a biorącym, prawdziwe braterstwo, rodzina, gdzie dawanie i branie jest czymś absolutnie naturalnym. Daję, bo mam, ktoś przyjmuje z uśmiechem, bo nie ma. Dający i biorący patrzą sobie w twarz.

I to chyba jest dla całej tej sprawy rzecz absolutnie kluczowa. Od kilku lat nie mogę oprzeć się wrażeniu, że europejskie (czy szerzej: zachodnie) miłosierdzie zaczyna podlegać postępującej wirtualizacji. Przekonywani nieustannie przez przedstawicieli organizacji charytatywnych, żeby nie dawać pieniędzy konkretnym osobom, a sprawnie i bezboleśnie przelewać je na konto, owszem – zachowujemy się racjonalnie, tracimy jednak bezpowrotnie szansę spotkania z obdarowanym. Słowa „proszę” i „dziękuję”, które – jak uczono nas od przedszkola – stanowią absolutny fundament międzyludzkiej komunikacji, zastępowane są przez zlecenia przelewów i charytatywne sms–y. Czy to źle, że ludzie wpłacają pieniądze tą drogą? Skąd, to po prostu świetnie! Nauczony meksykańskim doświadczeniem zachęcam jednak do dywersyfikacji miłosiernych działań, wspierania szlachetnych i profesjonalnie przygotowanych programów, nie zaniedbując jednak takich form, w których możliwy jest bezpośredni kontakt z potrzebującym człowiekiem. Bo tylko one są w stanie dać nam napęd do pomnażania dobrych gestów. Narzekamy, że nasi najedzeni bliźni nie chcą się dzielić z biednymi. Zapominamy, że nie ma lepszej motywacji, by z dzielenia się z bliźnimi uczynić rodzaj szlachetnego nałogu, niż uśmiechnięta twarz człowieka, któremu choć na chwilę odmieniliśmy życie.


Upublicznianie dobra


Zastanowiło mnie, dlaczego robimy tak wiele, by tej twarzy jednak nie oglądać. Dlaczego z miłosierdzia świadczonego bliźnim zrobiliśmy rzecz w dziwny sposób wstydliwą? Dając, szybko odwracamy wzrok, by uniknąć zakłopotania. O tym, co robimy w tej dziedzinie, krępujemy się mówić znajomym. Czy aby na pewno dlatego, że nie chcemy, aby nas chwalono? I dlaczego, gdy chodzi o pomaganie innym, tak bardzo skupieni jesteśmy na sobie? Nie chcę, żeby ludzie wiedzieli. Co sobie ludzie o mnie pomyślą. Ja czuję się w tym wszystkim niezręcznie. Owszem, Ewangelia wyraźnie podaje: „niech nie wie twa lewa ręka, co czyni prawa”. Ja jednak czytam to jako przestrogę, by nie rozważać zbyt długo swoich konkretnych donacji, ale dawać tak często, żeby wspomniana lewa ręka zdrętwiała, a prawa pogubiła się w rachubach. Apostołowie pomagali chorym i biednym na oczach wszystkich, dowodząc im w ten sposób, że przybliża się do nich królestwo Boże. Nie urządzali sympozjów, nie kreślili tabel z analizami skuteczności swoich działań, nie zastanawiali się nad tym, czy są dość czy nie dość pokorni – brali się do roboty, bo obok nich umierali w nędzy ludzie.


«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...