Odkrywcy

Czy chodzenie po kolędzie ma sens? Prawdziwe życie toczy się do momentu, kiedy ksiądz przekracza próg cudzego domu, i od momentu, kiedy go opuszcza. Tygodnik Powszechny, 20 stycznia 2008




Ale miała ta decyzja także drugie dno, ukryte tło, swoją osobistą historię.

Oto nastają grudniowe dni 2006 r., media trzęsą się od doniesień na temat przeszłości arcybiskupa Wielgusa. W „Bojanowskim” trwa kolęda. Zelga, jak tysiące księży w Polsce, zadaje sobie pytanie: czy ludzie się teraz odwrócą od Kościoła? Ale kaplica na Ostańcu pęka w szwach i proboszcz dostrzega w niej nowe twarze; ci, co jeszcze niedawno manifestowali swój dystans do Kościoła, teraz, nagle, jakby chcieli zademonstrować jakieś z nim współodczuwanie. Czegoś podobnego nie zarejestrował od czasu śmierci Papieża.

Tak samo po kolędzie; to właśnie wtedy zza dotąd zamkniętych drzwi ks. Adam odbiera zdumiewające sygnały: najpierw uchyla je niewierzący profesor wyższej uczelni i jego, proboszcza, pociesza, że Kościół ten cios przetrwa. I uchyla je agnostyk, który ostatni raz przyjął kolędę z ćwierć wieku temu. – Może by ksiądz – powiada – herbaty się napił.

Zelga, przejęty tym wszystkim, ledwie śpi po nocach. Kipi. Rozmyśla. I w końcu chyba już wie, czego jest świadkiem, już pojmuje. – Myśmy wyssali emocjonalne związanie z Kościołem – dzieli się swym odkryciem na niedzielnej Mszy. – Ono czasem przybiera postać agresji, a czasem uwielbienia, czasem jest moherowe, a czasem kapeluszowe, czasem słychać w nim chichot diabła, a czasem anioła – ale jest, istnieje.

I zaraz po tym odkryciu ksiądz Adam pojmuje, że to jest wielki kapitał, i że potężna jego cząstka przycupnęła także za zamkniętymi drzwiami ursynowskich bloków. Chciał jej dotknąć, poruszyć.

Więc po facecie z dżemem puka dalej.

Drzwi otwierają się co dziesiąte. Za jednymi mieszka Don Juan Gniewny: niemłody, zgarbiony, brwi krzaczaste, wzrok ciężki. – Ksiądz tu próbuje dokonać ekspansji Kościoła – mówi na dzień dobry. – Ja sobie nie życzę. – Zelga na to: – Czy ja na podbijacza wyglądam?

I nie wiadomo: czy dlatego, że tego dnia wiatr świstał we framugach jak oszalały, a może z tego powodu, że w telewizorze nie było nic ciekawego, Gniewny pokazuje drogę do pokoju: – Niech ksiądz wejdzie. Siadają. Stół między nimi, za stołem kredens, za jego szybą kilka zdjęć. – Kto to? – Dzieci. I naraz Gniewny się rozgaduje. Te dzieci z różnych są związków, „bo wie ksiądz, do bab szczęścia nie miałem”. I toczy się ta opowieść jak kula śnieżna, od imienia do imienia, od rozstania do rozstania – bez oskarżeń, ocen, pretensji, a Zelga myśli: to jest spowiedź. Taka, którą nie wiara dyktuje, lecz samotność.

Za drugimi drzwiami mieszkają państwo Rana: on i ona wychowani bez Boga. Ale jak matka umierała, kazała posłać po księdza. I przyszedł zielonoświątkowiec, bo żaden katolicki nie chciał. – Jezu – mówi Zelga. – Czułem, jakby ktoś dał mi w twarz.

Za następnymi drzwiami Trochę Inni: weganie, ona z czerwonym czubem na głowie, on z warkoczami po plecy, zakolczykowani. – Chcecie odmówić modlitwę? – pyta proboszcz. – Nie. Porozmawiali o kuchni wegańskiej, o pogodzie.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...