Kto to taki ten papież

Jedną z ciekawszych rozmów miałem w 2004 r., ze starym pisarzem Andreą Camillerim, autorem słynnych kryminałów o sycylijskim komisarzu Montalbano. – Skąd on się taki wziął? Tygodnik Powszechny, 6 kwietnia 2008



Nie jestem osobą szeroko znaną, wyjaśnijmy więc tutaj, że zadawałem pytania o Papieża i byłem o Papieża pytany, ponieważ w pewnej chwili, niedługo przed śmiercią Jana Pawła II, „Gazeta Wyborcza” zaproponowała, bym, jako jej publicysta, o Papieżu pisał. Nie sądzę, żeby było wiele powodów innych niż ten, że znam włoski i znam kilku Włochów, których warto było zapytać o zdanie. Nie bez znaczenia pozostał i fakt, że oglądając którąś z relacji telewizyjnych, zobaczyłem starego, przekrzywionego Jana Pawła II, jego zesztywniałą twarz, poczułem, że go tracę, tracimy, i powiedziałem o tym na którymś z kolegiów. Dlaczego nie zainteresowałem się nim, kiedy był młodszy i zdrowy – to pytanie musi mnie sprowadzić na bardzo osobistą ścieżkę, o której chcę dać pojęcie, bo może nie jest wyłącznie moja.

Jak wielu, wybór kard. Wojtyły na papieża przeżyłem euforycznie. Miałem wtedy 18 lat. Pamiętam, że z Wielką Nowiną przyszedł do mnie mój przyjaciel, obecnie wspaniały kapłan i historyk sztuki Michał Janocha, że wyszliśmy razem na ulice, zaczepialiśmy ludzi i mówiliśmy im, co się stało. Wieczór zakończyliśmy na plebanii kościoła św. Aleksandra na Książęcej, u ks. Leona Firleja, który pięknie prowadził naszą grupę starszych ministrantów. Dopiero później – nie po dwóch czy po pięciu, lecz po dwudziestu kilku latach – zacząłem zdawać sobie sprawę z natury tamtej euforii. Przypomniałem sobie, że niedługo, może rok, przed konklawe, kard. Wojtyła odprawiał Mszę w konkatedrze w Kołobrzegu, gdzie spędzałem wakacje, i stryj namawiał mnie, żebym z nim w niej uczestniczył, ale na Mszę nie poszedłem, bo mnie to w ogóle nie interesowało. Nie interesował mnie arcybiskup Krakowa, o którym zaledwie słyszałem.

Wtedy, przed 16 października 1978 r., mnie, osiemnastoletniego katolika z Warszawy, interesował kard. Wyszyński, bo uosabiał opór wobec PZPR. Pociągała mnie modlitwa, nawet wielogodzinny stan oddalenia od ludzi i zanurzenia w... W Bogu? Kto wie, może i w Bogu. Fascynowała mnie świętość Matki Teresy i Franciszka z Asyżu, umocowana w życiu kontemplatywność św. Augustyna. Olśniewała mnie prostota i dobroć biskupa Benvenuto z „Nędzników” Hugo, natomiast nie budziły mojego zastanowienia objawienia Maryi ani dyscyplina św. Ignacego. W nauce Kościoła poruszała mnie do głębi jego eschatologia, wnikanie w nieprzeniknięte. Ogrzewało mnie przekonanie, wzięte żywcem z wiersza Leśmiana (znów Leśmian!), o Urszulce Kochanowskiej, że nasze przyjścia na ziemię są rodzinnym spotkaniem, a nasze odejścia powrotem do bliskich zmarłych.

Nie powinienem ciągnąć długiej listy przejawów własnej naiwności, prostoty. Tyle, co powiedziałem, wystarczy, żeby wyrobić sobie pojęcie o tym, jak emocjonalna i płytka, choć przecież żarliwa, była moja wiara, jak bardzo nie mieściła się w tym, co można by nazwać uniwersalną nauką Kościoła, jego życiem, pulsem. Jak mało była związana z intelektualnym zapleczem. Zabrzmi to butnie, lecz kiedy czytałem Teilharda de Chardin czy Mouniera, myślałem sobie, że wszystko, o czym piszą, wiedziałem już w pierwszych klasach liceum, i wiedziałem to z siebie.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...