Nie żyliśmy u Pana Boga za piecem

Zofia Milska-Wrzosińska: Nie wierzę w błyskawiczne przełożenia pomiędzy zmianą sytuacji ekonomicznej czy politycznej a stanem zdrowia psychicznego społeczeństwa. Tygodnik Powszechny, 24 maja 2009


Ale pokolenie eurosierot nie istniało.

Nie dosłownie. Zresztą to jest krzywdzące określenie, bo często nie ma mowy o osieroceniu – niektórzy rodzice wprawdzie jadą za granicę zarabiać pieniądze na lepsze życie, ale potrafią zapewnić dobrych kochających opiekunów dla dziecka na ten czas i dbają o częsty kontakt. A ci, którzy nie są tak troskliwi? Cóż, rodzice, którzy nie potrafili podołać opiece nad dzieckiem i uciekali na różne sposoby, byli zawsze. Niekoniecznie trzeba jechać do Irlandii, by emocjonalnie opuścić swoje dziecko.

Ale o rodzinie trudno w Polsce mówić rzeczowo, bo to jest temat polityczny i zaraz ktoś się uraża. Pamiętam wywiad ze specjalistą od rodzin zmarginalizowanych Markiem Licińskim, który zwrócił uwagę, że kobiety często odsuwają mężczyzn od wychowania i przez to ojcowie nie mają potem kontaktu ze swoimi dziećmi.

Dostało mu się od feministek za to, że agresywnie próbuje dokopać biednym i bez tego kobietom. Z drugiej strony jak ktoś napomknie, że w wielu rodzinach dzieje się źle, to zaraz jest oskarżany o wywrotowość, zakusy na władzę rodzicielską i w ogóle świętość rodziny.

Jak otwarcie granic wpłynęło na polską psychikę? W brytyjskich szpitalach psychiatrycznych przebywa tak wielu Polaków, że poszukują one personelu polskojęzycznego.

To nieuniknione i wypada się jedynie cieszyć, że Anglikom zależy na naszej kondycji psychicznej. Presja na zagraniczny zarobek, jaka zapanowała w Polsce, wchłonęła również jednostki, które nie są do tego psychicznie przygotowane. Nie każdy z nas nadaje się na emigranta, choćby czasowego. Wymaga to siły psychicznej, przedsiębiorczości, determinacji, odporności na ciosy. Pchani siłą społecznego wiatru i telefonami od przyjaciół, wyjechali więc również ci, którzy powinni zostać w swojskim, bliskim otoczeniu. I teraz płacą za to cenę.

Nie zmieniło się na pewno jedno: w Polsce nadal dominuje szpitalocentryczny sposób leczenia osób z powikłaniami psychicznymi.

Kiedy rozpoczynałam pracę 30 lat temu, żyliśmy nadzieją na rychłą zmianę systemu. Pracowałam w warszawskim Szpitalu Nowowiejskim, który już wtedy postawił na psychoterapię, psychiatrię środowiskową i hospitalizację domową. Wyobrażałam sobie, że molochy znikną, powstanie model opieki środowiskowej, przyjazny pacjentowi.

Teraz nie mam już takiej pewności, bo niemoc strukturalna, może też dominacja firm farmaceutycznych na oddziałach psychiatrycznych, powodują, że tracimy to, co z takim trudem zbudowaliśmy, na przykład leczenie przez społeczność terapeutyczną albo ciągłość opieki. Proszę się nie dziwić lekarzom, którzy z dumą pokazują pokój ambulatoryjny przy swoim oddziale.

Dla laika on wygląda jak zwykły gabinet, ale tak naprawdę oznacza, że lekarz czy psychoterapeuta nie zrywa więzi ze swoim pacjentem natychmiast po wypisie, tylko może kontynuować terapię. Normą w Polsce jest jednak, że pacjent psychiatryczny nie ma ze swoim lekarzem szpitalnym kontaktu po wyjściu ze szpitala.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...