Drewniane kapłaństwo

Spowiadanie zbliża księdza do realiów życia, ale buduje też aurę bycia mistrzem. Penitent jest oglądany często zza grubych szkieł profesjonalisty, a nie jako towarzysz w drodze. Tygodnik Powszechny, 12 lipca 2009


Ludzie w lesie

Sakrament to przestrzeń prowadząca do spotkania z rzeczywistością niewidzialną, ale zakotwiczona w codziennej rzeczywistości widzialnej (materialny znak: wino, woda, chleb, olej). Gdy usunie się ten bezpośredni związek, sakrament przestaje być czytelny. Następuje przeduchowienie albo zmaterializowanie.

To samo grozi kapłaństwu: oderwane od życia, które jest i ma być dzielone w sposób wyraźny i namacalny z tymi, którym ma służyć, staje się nazbyt duchowe (abstrakcyjne, życzeniowo-pobożnościowe, moralizatorskie) – albo rażąco materialne (finansowe, biurokratyczne, charytatywne). Dlatego łatwo pogubić się w łykowatych relacjach kapłan–świecki, a księdzu bywa trudno zrozumieć siebie.

Poruszające były tamte spotkania: kiedy nie sposób było wyjechać na zakupy, ludzie przynosili nam jedzenie. Zawstydzał nas człowiek, który przyłączał się do wycinki drzew, bo dopiero przy wspólnej pracy fizycznej miał odwagę opowiedzieć swoją trudną małżeńską historię. Zastanawiali ludzie, którzy widząc nas zakopanych w śniegu po pas przy porządkowaniu kaplicy, bez pytania brali się do roboty, a potem przy herbacie opowiadali zabawne i bolesne historie, szukając zrozumienia naszego i Boga. Z takimi historiami nieszybko trafiliby pod dach plebanii...

Radość wprowadzały pary, które po miesiącach przychodzenia do kaplicy, przesiadywania w kuchni i niepozornych rozmowach prosiły o sakrament małżeństwa i chrzest swoich czasem już podrośniętych dzieci. Pouczające, choć trudne, były krytyki. Jak ta od przewodnika tatrzańskiego: widząc nasze zniechęcenie turystami, niekoniecznie rozumiejącymi, gdzie są i po co są w górach, nagle wypalił, że jesteśmy tu dla ludzi. I żebyśmy nie uciekali od tego. Zabrzmiało znajomo: „z ludu i dla ludu”. Przypomniał to językiem zrozumiałym, a nie kościelnym.

Wiktorówki nie dawały możliwości ucieczki. Dobre nowiny, radość, ale i zmęczenie, smutek dotykały nie tylko domowników, ale i odwiedzających. Budowało to nić zrozumienia i mobilizowało do przyjmowania się nawzajem w prawdzie. Trudno wtedy pouczać na kazaniu, mając świadomość, że moje słabe strony, choćby charakteru, są doskonale znane słuchaczom z codzienności. Tam pytania mogły wybrzmieć, a odpowiedzi dojrzeć. Odpowiedzi można było nie znać, a jednak trwać przy Jezusie, przy sobie i drugim człowieku.

Wspólnie przeżywana codzienność rodziła w nas przyzwolenie na dorastanie, na wspólne zmaganie się o Boga i siebie, co pokrzepiało i burzyło mur osamotnienia. Jedyny „problem” polegał na tym, że wypadały z użycia tanie recepty na życie wyciągane „z głębokiego rękawa habitu”, kiedy człowiek sam miał świadomość, do kogo mówi i na jakim jest etapie.

Kuchnia, piec, herbata – kaplica, ołtarz, konfesjonał: pod jednym dachem zamieszkały w tym kościele na wysokościach, a tak bardzo „przy ziemi” (by nie rzec: przyziemnym). Trzeba się namęczyć, by tam dojść, a potem wysiedzieć. Bywa, że „zakonnik z siekierą”, banalnie zmęczony codziennością, jedyne, co będzie potrafił, to – eufemistycznie mówiąc – „ubóstwem swoim ubogacić” (2 Kor 8, 9).

Wiktorówki nauczyły mnie, że przez najbardziej łykowate drzewo potrafią płynąć soki, które dają życie. Że najbardziej żywym drewnem jest to przebite, zranione i odarte. Tak jest i z kapłaństwem.

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...