Przeżyć to jeszcze raz

Okres starości to czas dziesiątków tysięcy małych zakończeń, wszystkiego, z czego składa się życie. To ogołocenie jest bardzo potrzebne. Może to część pokuty, jaka się należy? Część wiedzy o sobie, która jest potrzebna? Powściągnięcie swoich rozbrykań, zawrócenie cuglami z egoistycznych dróżek? Znak, 11/2006





Wkrótce udało nam się stworzyć komitet dla represjonowanych nazwany w skrócie AKCh – Arcybiskupi Komitet Charytatywny – w którym zgromadziła się ogromna liczba młodych i starszych osób z rozmaitych środowisk. Arcybiskup Henryk Gulbinowicz przydzielił nam lokum. I rzeczywiście, komitet stał się przede wszystkim miejscem pomocy dla internowanych, skazanych i dla ich rodzin, ale również miejscem spotkań całej podziemnej „Solidarności” i kolportażu zakazanych tekstów. Był to taki tętniący „prawidłowym” życiem ośrodek, rozpolitykowany, cieszący się dużym autorytetem w mieście, przyjaźnią mnóstwa ludzi. Wtedy zaczęłam się podnosić z załamania. A już całkowicie mi ono minęło, gdy wraz z małą grupą członków tego komitetu pojechaliśmy na początku stycznia na dni skupienia do Jagniątkowa. Odbywały się one w silentium sacrum, przeciwko czemu początkowo się buntowałam.

To był dla mnie moment nie tylko wyjścia z depresji, ale i nawrócenia.

Ale przecież Pani nie była nigdy zbuntowaną antyklerykałką...

Zawsze byłam wierząca i chodziłam do kościoła. Ale w czasach PRL-u traktowałam to bardziej jako akt sprzeciwu wobec reżimu i ostentację niż wewnętrzną potrzebę. Wtedy w Jagniątkowie wróciłam mocno do wiary i tak już zostało. Jak w moich pierwszych depresjach była ze mną mama, tak wtedy był już ze mną ktoś najbliższy: mój bardzo kochany mąż…

Wracając jeszcze do tego, co dała mi „Solidarność”, muszę dodać, że skłoniła mnie do bardzo intensywnego uczestnictwa we wspólnocie. „Solidarność” była jedyną taką wspólnotą w moim życiu – AK nie stanowiła przecież wspólnoty, wszyscy się ukrywaliśmy, ze względu na konspirację działalności miało się kontakt tylko z kilkoma osobami. „Solidarność” stała się dla mnie podróżą w nowe obszary, jakie otwierało działanie wspólne. Potem się to oczywiście skończyło.

Czy sposób, w jaki ta przygoda się zakończyła, nie zachwiał Pani optymizmem, wiarą w człowieka?

To pytanie zakłada, że jestem optymistką. A ja wcale nie jestem optymistką.

Kiedy czytałam Pani książki, uderzał mnie zawsze właśnie ten optymizm i pogoda ducha, budowane na przekonaniu, że wszystko może się zdarzyć, że wszystko jest możliwe!

Co nazywamy optymizmem? Optymista uważa, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, a świat zmierza w dobrym kierunku. Otóż ja tak nie uważam. Są sytuacje, z których wyjścia nie ma – niejednokrotnie w historii ludzkości się o tym przekonywaliśmy. Podobnie, nie mam przekonania, że świat zmierza w dobrym kierunku. Ludzie potrafią zepsuć wszystko, za co się zabiorą: idee, przyrodę. Całe dzieje świata pokazują nam, że gdy coś idzie ku dobremu, jest powstrzymywane i przeradza się w swoje przeciwieństwo.
«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | 10 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...