Zderzając się ze ścianą

Wyszedłem od mojego umierającego przyjaciela w nastroju całkowicie odmiennym od tego, z jakim do niego wchodziłem. Bo oto, używając słów, które właśnie wówczas zrodziły się w mojej głowie, stałem się świadkiem „tryumfu Ducha”. Znak, 1/2007





Kolejnym powodem mojego kłopotliwego położenia było to, że podczas gdy Teilhard de Chardin spędził życie jako zakonnik – chcąc nie chcąc – wcielony do horyzontalnego wymiaru wspólnych posiłków i liturgii, na stałe wpisany w grę rozmaitych międzyludzkich relacji, ja wiodłem wyjątkowo samotne życie. Doświadczenie tych trzech miesięcy uczyniło mnie niezwykle czułym na głęboką prawdę stwierdzenia zawartego w Księdze Rodzaju, a przypisywanego Bogu, że nie jest dobrze, by mężczyzna był sam. Towarzystwo drugiego człowieka stanowi podstawowy warunek dobrego życia dla wszystkich ludzkich istot, z wyjątkiem nielicznych pustelników. Przypomniałem sobie, na przykład, jak tę prawdę wprowadzali w życie mieszkańcy wysp Aran, kiedy przybył do nich z Connemary ów oryginalny bohater Playboya zachodniego świata. Wbrew wrażeniu przekazanemu nam przez Johna M. Synge’a, troszczyli się o to, by każdego wieczoru otaczać przybitego życiem młodego człowieka miłym towarzystwem. Zabawiali go opowieściami, śpiewem i tańcem, by mieć pewność, że ani na chwilę nie zostanie sam na sam ze swoją depresją. Ponieważ moja sytuacja nie była sytuacją ani Teilharda, ani Playboya, stanąłem przed dwoma zadaniami. Po pierwsze: nauczyć się czegoś o życiu, które wieść trzeba niemal wyłącznie w wymiarze wertykalnym; po drugie zaś: odnaleźć drogę powrotną do wymiaru horyzontalności.

Znałem na szczęście, przynajmniej z książek, zacne grono tych, których życie od początku do końca zamykało się w wymiarze wertykalnym. Wiele lat wcześniej miało miejsce pewne zdarzenie, za sprawą którego ukułem określenie, które zdawało mi się doskonale opisywać tych, którym udało się przeżyć życie w wymiarze wertykalnym. Było to wtedy, gdy postanowiłem odwiedzić pewnego człowieka będącego w ostatnim stadium postępującej śmiertelnej choroby. Drżałem z przerażenia, że przygnębienie, z jakim wychodziłem z domu, pod wpływem tej wizyty ogarnie mnie całkowicie. Tymczasem wyszedłem od mojego umierającego przyjaciela w nastroju całkowicie odmiennym od tego, z jakim do niego wchodziłem. Bo oto, używając słów, które właśnie wówczas zrodziły się w mojej głowie, stałem się świadkiem „tryumfu Ducha”.

Trzeba tu zaznaczyć, że mój przyjaciel nie był nadmiernie religijną osobą. A jednak – muszę przyznać – pamięć o nim była dla mnie potężną pomocą całkiem niedawno, gdy rozmaite prace profesjonalnych znawców religii – docierające do mnie poprzez prasę, książki, radio i telewizję – przestały robić na mnie jakiekolwiek wrażenie. Działo się tak, albowiem słowa religioznawców błąkały się tam i z powrotem w wymiarze horyzontalnym, świadcząc o ich niezbitym przekonaniu, że zobowiązania zaplanowane na przyszły czwartek rzeczywiście dojdą do skutku, podobnie jak plany na najbliższy rok albo nawet na kolejny. Ani ściana, ani przepaść, nic z góry ani z dołu, nic z owego wertykalnego wymiaru nie mogłoby przeszkodzić w ich planach.
«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...