Jezus tańczący

Tak więc duchowni bawili się świętą grą w poranek wielkanocny, aby pokazać, że Pan zmartwychwstał, aby dać upust swojej radości i aby także cielsko brzuchatego kanonika weszło w przestrzeń Chrystusowej miłości, do której każdy z nas jest zaproszony bez względu na to, ile waży. List, 4/2007




Specjaliści mają wątpliwości co do autentyczności tych wydarzeń. Legenda ta była w średniowieczu jednak tak popularna, że doczekała się nawet kilku opracowań dramatycznych. Co sprawiło, że tak chętnie wracano do opowieści o aktorze, który zaczynał przedstawienie jako szyderca, odgrywający chrzest, a kończył je jako człowiek nawrócony i gotowy na męczeńską śmierć? Popularyzatorzy legendy musieli być przekonani, że samo fizyczne wykonanie pewnej czynności pociąga za sobą skutek wewnętrzny. To, że uczyniłem coś z moim ciałem, przy sprzyjających okolicznościach może spowodować poruszenie serca, które mnie przemieni - dokładnie tak, jak aktorska gra zmieniła Genezjusza.

Ten sposób myślenia jest współcześnie chyba zupełnie nieobecny. Akceptujemy punkt widzenia, który mówi, że ciało może wyrażać to, co jest w głębi duszy. Dusza może pobudzać ciało, aby wykonało jakiś gest. Dużo trudniej nam zrozumieć, że jest również odwrotnie: gesty ciała zmieniają coś w naszym wnętrzu. Ciało nie tylko wyraża, ona także pobudza. Dam trywialny przykład: jeśli ktoś mówi pacierz wieczorny na leżąco, to wie doskonale, że zazwyczaj kończy go następnego dnia rano. To, co robimy naszym ciałem, ma wpływ na to, co się dzieje w naszej duszy. Dlatego modlitwa ciała jest tak ważna, ona scala człowieka.

Ciało w teorii i w praktyce

Problemem naszych czasów jest odcieleśnienie modlitwy. Idea czynnego uczestnictwa w liturgii w potocznym rozumieniu większości chrześcijan na Zachodzie oznacza: słyszeć wszystko, co się mówi, rozumieć język i odpowiadać to, co trzeba -przy czym zupełnie zapomina się o całej sferze gestu. Wielu krytyków współczesnego rytuału zwraca uwagę, że jest on przegadany, że mało w nim ruchu. Człowiek jest bowiem istotą symboliczną i z natury potrzebuje gestu, ruchu i znaków, żeby w pełni wyrazić siebie i przyjąć rzeczywistość, w której uczestniczy. Wydaje mi się, że nadal święci tryumfy XVII-wieczny prąd duchowy, zwany kwietyzmem, potępiony zresztą przez Kościół. Głosił on wyzwolenie duszy spod władzy ciała przez kontemplację. Jeśli więc ktoś przychodzi pomodlić się do kaplicy, może to robić tylko na klęczkach i w bezruchu. Bardziej „liberalni" mówią, że może też usiąść, ale broń Boże ruszać się. Jeśli ktoś się rusza podczas modlitwy, oznacza to, że dzieje się z nim coś niedobrego.

Tymczasem w średniowieczu na takiego modlitewnego katatonika spojrzano by jak na kogoś, kto nie umie zwracać się do Boga. Wtedy uznawano za oczywiste, że człowiek, który się modli, musi się poruszać, ponieważ swoim ciałem wyraża modlitwę. My - ludzie współcześni - zapomnieliśmy, że modlitwa ma angażować całe nasze człowieczeństwo i chyba to jest jednym z powodów, dla których tak chętnie sięgamy do różnych pozachrześcijańskich „duchowości". Być może odkrywamy, że nasza modlitwa staje się sucha, że bezruch nam nie wystarcza. Powiedzmy sobie szczerze: bardzo często nie wiemy, co ze sobą zrobić na modlitwie, bywamy wręcz znudzeni, do głowy nie przychodzi żadna pobożna myśl. Musimy siedzieć i wymyślać. Bywa że taka modlitwa staje się nie do zniesienia.

Ludzie biegną i śpiewają „Hare Kriszna", uderzają w bębenki albo kłaniają się tysiąc razy w rytm najróżniejszych religii świata. Tam szukają swojej duchowej ojczyzny, bo nie spotkali jej w Kościele. Ale nie w kościelnej doktrynie, tylko w kościelnej praktyce. Niewierność wezwaniu Chrystusa nie polega w tym wypadku na tym, że Kościół zacznie nagle głosić herezję, ale na tym, że jego doktryna i praktyka zaczną się rozchodzić. Cielesność liturgiczna i modlitewna jest wynikiem kościelnej doktryny. Ona powinna nauczyć nas praktyki, bo nie można być chrześcijaninem tylko teoretycznie.

W XIII-wiecznej Francji w pewnej średniowiecznej katedrze kanonicy odprawiali w poranek Wielkanocny przedziwne nabożeństwo. Szli w korowodzie wzdłuż labiryntu, który jest symbolem wędrówki duchowej człowieka, śpiewali hymn wielkanocny i... podrzucali piłeczkę. Można sobie wyobrazić zażywnych kanoników, którzy idą w procesji w poranek wielkanocny i rzucają do siebie piłeczką. Ona była znakiem Chrystusa, wschodzącego słońca, które nigdy nie zachodzi i dlatego musiała podrzucana w górę. Tak więc duchowni bawili się świętą grą w poranek wielkanocny, aby pokazać, że Pan zmartwychwstał, aby dać upust swojej radości i aby także cielsko brzuchatego kanonika weszło w przestrzeń Chrystusowej miłości, do której każdy z nas jest zaproszony bez względu na to, ile waży.
«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...