Parafia w czasach wolnego rynku

Coraz częściej własna parafia, to nie ta, w której mieszkamy, ale ta, w której – najogólniej rzecz ujmując - czujemy się dobrze, której styl duszpasterskiego działania nam odpowiada. Chodzi tutaj o poszukiwanie takiej wspólnoty, takiej liturgii i takiego kościoła, które zaspokoją rzeczywiste potrzeby duchowe. Więź, 5/2003



Reakcja, którą nazwałem marketingową, wyrasta z modelu ewangelizacyjno-ofensywnego, w którym to parafia zabiega o wiernych, rozbudowując i urozmaicając pastoralną ofertę. Przy czym nie chodzi tutaj o żadną kokieterię, lecz o ciągłe poszukiwanie nowych form dla wyrażania Ewangelii, nie negując i nie zaniedbując oczywiście starych. Nie trzeba chyba dodawać, że model administracyjny jest o wiele łatwiejszy do zrealizowania i wymaga mniejszego nakładu pracy. Co więcej, łatwo nim usprawiedliwić braki w ewangelizacyjnej gorliwości. Pokusa, by do niego powracać, jest wielka.

Problem zrazu wydaje się błahy i łatwo można go zbagatelizować, sprowadzając wszystko do rywalizacji o wysokość tacy. Wcale jednak błahy nie jest. Rzekłbym, że jest to dzisiaj problem zasadniczy dla kościelnej mentalności naszych wiernych. Przyjęcie paradygmatu wolnego wyboru, a nie administracyjnej przynależności niesie bowiem daleko idące konsekwencje. Przede wszystkim rodzić może wspomniany już konflikt na linii wierny–kościelna administracja (czytaj: ksiądz). O ile demokratyczna i wolnorynkowa świadomość naszych wiernych, jak się wydaje, będzie się pogłębiać, o tyle prawny porządek Kościoła chyba nie ulegnie zasadniczej zmianie.

Problem skomplikował się dodatkowo poprzez uszkolnienie katechezy, co doprowadziło do bardzo dużego osłabienia więzi dzieci i młodzieży z rodzimą parafią. Miejscem przystępowania do Pierwszej Komunii jest własna wspólnota parafialna. W praktyce jednak proboszczowie muszą podjąć próbę przekonania do tego rodziców, którzy dość zasadniczo artykułują swoje wątpliwości, czy ich dziecko po raz pierwszy ma wziąć pełny udział we Mszy świętej z własną wspólnotą klasową, z którą jest zżyte, czy też ze wspólnotą parafialną, z którą – w sensie relacji emocjonalnych – często nie łączy je wiele. Obserwując zanik więzi młodzieży z rodzimą parafią, w wielu diecezjach wprowadza się obecnie przygotowanie do sakramentu bierzmowania w ramach katechezy parafialnej. Trudno jednak jednoznacznie stwierdzić, czy przygotowanie to owocuje nawiązaniem trwałego związku z własną parafią i zaangażowaniem się w jej życie.

MIĘDZY UPODOBANIEM A POSŁUSZEŃSTWEM

Jak daleko można pójść z wolnorynkową mentalnością i wprowadzeniem mechanizmów konkurencji w kościelnej ofercie? Jak daleko można przyznać wiernym prawo do wyboru? Dzisiaj zachęca się do wyboru i posiadania stałego spowiednika. Czy nie można by pójść jeszcze dalej? Przychodzący do kościoła wierny zasadniczo nie wie, na kogo i na co trafi. W niemieckich parafiach miejskich można na tablicy ogłoszeń wyczytać, kto o której godzinie celebruje, kto głosi homilię, kto gra na organach, a nawet kto śpiewa. Oto przykład najprostszego kościelnego marketingu. Taka sytuacja rodzi oczywiście konkurencję i (niezdrową?) rywalizację. Są kapłani, przed których konfesjonałem ustawiają się długie kolejki. Dlaczego tłumy nie miałyby walić do kościoła ze względu na konkretnego kaznodzieję? Tylko – czy do kościoła idziemy, aby wysłuchać homilii konkretnego księdza, czy też może homilii jako homilii, po prostu jako Bożego słowa? Na KUL chodziło się (i pewno się jeszcze chodzi) „na Hryniewicza”. Przecież – odwołując się do „sklepowego” przykładu – nie satysfakcjonuje już nas chleb jako chleb. Chcemy konkretnego chleba, z tej a nie innej piekarni, o takiej a nie innej nazwie, z tą a nie inną posypką na wierzchu oraz – co chyba najważniejsze – o dobrym smaku. Co nas więc blokuje przed wprowadzeniem podobnych mechanizmów chociażby w parafialnym kaznodziejstwie? Czyżby strach, że na niektórych kaznodziejów nie chciałby przychodzić nikt albo niewielu?

Problem jednak nie tkwi tylko w ewentualnym bezrobociu niektórych. Sięga on bowiem dużo głębiej. Do tej szczegółowej, ale bardzo reprezentatywnej kwestii odniósł się niegdyś sam kard. Joseph Ratzinger. W Niemczech - mówi Ratzinger - były i są Kościoły protestanckie zachowujące w liturgii zwyczaj podawania imienia tego, kto sprawuje Mszę i kto głosi homilię. Pod tymi imionami ukryte są często nurty religijne, każdy bowiem chciałby uczestniczyć w liturgii odpowiadającej jego nurtowi. Niestety, podobne przypadki spotykamy aktualnie także w parafiach katolickich. Oznacza to, że Kościół chowa się za partiami, a my w efekcie słuchamy opinii ludzkich, a nie wspólnego słowa Bożego (...). Kościół stoi dziś w obliczu wielkiego niebezpieczeństwa podziału na partie religijne, grupujące się wokół poszczególnych nauczycieli i głosicieli[2] . Kardynał Ratzinger nie pozostawia tutaj żadnych wątpliwości. Zaproponowana wolnorynkowa metodologia pastoralna jest dla niego nie do przyjęcia, zasadniczo bowiem sprzeczna jest z samą naturą Kościoła. Tam jednak, gdzie decydującymi czynnikami są wola i osobiste pragnienia – kontynuuje kardynał – tam rozdarcie dokonuje się już w punkcie wyjścia, ze względu na wielość i różnorodność upodobań. W wyniku podobnych wyborów ideologicznych powstają kluby, kręgi przyjaciół, partie, ale nigdy Kościół będący poza wszelkimi podziałami i jednoczący ludzi w pokoju z Bogiem. Zasadą, w oparciu o którą powstaje klub, jest osobiste upodobanie, ale zasadą, na której wznosi się Kościół, jest posłuszeństwo wezwaniu Pana [3].
«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...