Zapach krwi

Na wojnę w Libanie jechałem nie tyle w poczuciu zawodowego obowiązku – chciałem ją zobaczyć, dotknąć jej. Nie tylko dlatego, że od lat interesuję się Bliskim Wschodem i los tego kraju nie jest mi obojętny. Gdzieś na dnie duszy odezwały się pragnienia, by wyjść poza kondycję mieszkańca stabilnej Europy Środkowej... Więź, 3/2007




Zniszczony most pachnie. Zapach to najmniej znany aspekt wojny. Nie sposób go pokazać w telewizji ani opisać w relacji, nawet w książce. Drażni on najwyraźniej inne części mózgu niż obraz czy dźwięk, trudniej poddaje się opisowi. Kto go nie poczuje, nie będzie nigdy wiedział, o czym mowa. Wojna ma swoją kompozycję zapachów. Inaczej pachnie most, inaczej zburzony dom, jeszcze inaczej cała zbombardowana dzielnica. Wreszcie zabici, to cała kompozycja zapachów – i te są najstraszniejsze.

Były most zionie miazmatami zmielonego wybuchem betonu, ciężkim aromatem asfaltu, nutą nadtopionego metalu i drażniącą wonią gumy. Po chwili nos wyczuwa coś jeszcze – słodki zapach niepasujący do tego kłębowiska materii. To ludzie. Spaleni w swoich samochodach, gdy uderzyły rakiety. Niezwykle sprawnie działające libańskie służby ratownicze zdążyły już uprzątnąć ciała, ale zapach pozostał i jeszcze długo unosił się nad rumowiskiem. Inicjacja została dokonana, na adepta spłynęły pierwsze krople ofiarnej krwi. To nie katastrofa humanitarna, zamieszki, exodus spowodowany załamaniem gospodarczym ani żaden inny kataklizm burzący spokój ludzkiego żywota. To wojna. Tu ludzie zabili innych ludzi, bo tak chcieli, bo tak im kazano.

Kolejne mosty i wiadukty zniszczone przez lotnictwo, rozerwane na strzępy samochody, ślady po ludziach, którzy w nich jechali, zakrzepłe kałuże krwi nie dadzą się już porównać z tym pierwszym haustem powietrza przesyconym słodkawą wonią człowieka, zapachem strasznej śmierci w płomieniach. Mam go w mózgu do dziś, zachował się gdzieś w głębi pamięci i już tam zostanie, by od czasu do czasu znów przenikać w nozdrza. Zapachu dawno nie ma, a ja wciąż go czuję.

***


Prawdziwa inicjacja ma fazy pośrednie, które adept musi pokonywać, by wreszcie osiągnąć pełnię poznania. Podobnie wojna; most, zapach zabitych to jeszcze nie koniec. Misterium trwa. Kolejny szczebel wtajemniczenia czekał w Bejrucie. Tym razem nie był to pojedynczy obraz zniszczeń czy haust powietrza, ale całe pasmo doznań.

Przede wszystkim naloty. Wybuchy można tu było „podziwiać” nie po ich skutkach, ale w czasie rzeczywistym i w rzeczywistej grozie. Współczesny atak lotniczy różni się zasadniczo od bombardowań z czasów drugiej wojny światowej. Najpierw bowiem widać ogień i dym, potem dopiero słychać eksplozję, a na końcu wreszcie ryk oddalającego się samolotu, który przemieszcza się z szybkością ponaddźwiękową. Dziś śmierć nadchodzi w ciszy.

Bombardowania napinają nerwy i pozostawiają je w takim stanie, niezależnie od tego, czy bomby akurat padają, czy nie. Jeśli trwa nalot, w zakamarkach mózgu lęgnie się pytanie: gdzie padną bomby? Jeśli nie ma nalotu, podświadomość czeka, kiedy się zacznie. Ta niepewność niweczy wszelkie próby relaksu. Ulubioną porą izraelskiego lotnictwa jest kilka godzin szarówki przed świtem, kiedy ludzki organizm zapada w najgłębszą fazę snu. Po kilku dniach nalotów mózg balansuje w nocy pomiędzy snem a jawą, tkwi w stanie pośrednim, niby odpoczywa, ale czeka nieustannie na uderzenia bomb. To jedno z najbardziej wyczerpujących doświadczeń na wojnie. W półjawie-półśnie wracają zapachy, niekiedy z wielką intensywnością. I jak w misteryjnym upojeniu nie wiadomo już, co jest prawdą, a co tylko wspomnieniem.
«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...