Gdzie wtedy byłeś?

W drodze 3/2010 W drodze 3/2010

Wydaje się, że ten, kto pyta, gdzie jest Bóg, kiedy dzieją się rzeczy straszne, nie ma w sobie ani miłości do Boga, ani bojaźni Bożej. Jest to przecież rodzaj pytania retorycznego, za którym kryje się fałszywe przypuszczenie, że Boga albo w ogóle nie ma, albo jest bezduszny lub zbyt słaby, żeby nas obronić przed złem.

Wprawdzie fakty te nie zmniejszają ciężaru naszych pytań i niepokojów religijnych, ale ludzkich nieszczęść byłoby wtedy mniej.

Ostatnie słowo nie należy do zła, nawet kiedy ono zwycięża

Wielkie zbrodnie, o których mówią nam takie wyrazy, jak Auschwitz, Babi Jar czy Kołyma, każą przypomnieć sobie, że sam Pan Jezus został dosłownie zgnieciony przez ludzkie zło. W dzień swojej męki zgodził się poddać niewyobrażalnemu wręcz skondensowaniu nienawiści, kłamstwa i okrucieństwa, a więc najgorszych owoców ludzkiego grzechu. Wydawało się, że zachowanie w tych warunkach miłości do Boga i bliźnich jest czymś absolutnie niemożliwym. A jednak On – otoczony ciemną nienawiścią, potwornie zmaltretowany, pogrążony w poczuciu zupełnego opuszczenia przez Ojca – trwał w całoosobowym, pełnym miłości zawierzeniu swojemu Ojcu oraz w miłości do nas, których sobie wybrał na bliźnich, nawet w miłości do własnych morderców.

Cała straszliwa strona ukrzyżowania skupia w sobie niby w soczewce destrukcyjną i nieludzką moc grzechu. Przecież to my sami stworzyliśmy taki świat, w którym każda niegodziwość stała się możliwa. Jeśli okoliczności odpowiednio się złożą, zdolni jesteśmy nawet ukrzyżować kogoś nieskazitelnie sprawiedliwego. Gorzej jeszcze: Jezusa Chrystusa ukrzyżowaliśmy przecież za to, że On nas kochał i zabiegał o nasze dobro. Na Kalwarii odsłoniła się groza naszego odejścia od Boga.

On jednak okazał się zwycięzcą nawet na krzyżu. Mimo strasznych cierpień był dokładnie taki, jaki był zawsze – przepełniony miłością. Ludzka nienawiść przybiła Go do krzyża po to, żeby skompromitować Jego samego i Jego naukę. Wrogowie chcieli usłyszeć, jak Jezus, pogrążony w nieludzkich mękach, wystawiony w torturze ukrzyżowania na widok publiczny, będzie przeklinał swoją naukę albo przynajmniej nie będzie umiał zgodnie z nią się zachować i przypieczętuje w ten sposób swoją klęskę. Przeliczyli się. Pan Jezus udowodnił, że na tym Bożym świecie – nawet w sytuacjach, kiedy wydaje się, że zło zwyciężyło ostatecznie – ostatnie słowo należy, a w każdym razie może należeć, do miłości.

Właśnie tutaj znajduje się bardzo ważna część odpowiedzi na pytanie, gdzie jest Bóg, kiedy zło szaleje i zdaje się, że zwycięża. Oczywiście, jest On wszędzie, również tam, gdzie panoszy się zło. Był On w Auschwitz – i to nie tylko wtedy, kiedy ojciec Kolbe składał ofiarę z własnego życia, ale też w tych niezliczonych sytuacjach, kiedy ludzie starali się chronić swoje podobieństwo do Boga. Był On w Babim Jarze – na przykład w tych dwojgu żydowskich dziadkach, którym udało się aż do samego końca ocalić w swoim wnuku radość życia.

Był On w sowieckich łagrach. Przywołam tu tylko jedną, za to ogromnie poruszającą opowieść, napisaną przez Antoniego Papużyńskiego na temat swojego ojca:

W samą Wielkanoc zwieziono część ogromnej rzeszy skazańców, a część zegnano w jedno miejsce koło Omska i wśród nich ustawiono coś w rodzaju wysokiej mównicy w celu głoszenia propagandy sowieckiej. Wygłoszono kilka przemówień – uświadamiających, że „kto nie rabotajet, ten kuszat’ nie budiet”. Następnie z miasta sprowadzono zespół muzyczny wraz z harmonią, jedynym akompaniamentem, który zaśpiewał stojącym w zimnie i głodzie łagiernikom sławną piosenkę, znaną chyba wszystkim kołchoźnikom i sowchoźnikom: „Zdies’ nastała żizń chorosza, umierat’ nie choczietsia! Ha, Ha, Ha, Ha itd…”.

Po zakończeniu śpiewu o wspaniałym życiu w Związku Sowieckim – chyba szef obozów zapytał, czy jeszcze ktoś chciałby przemówić. Usłyszał to mój Ojciec i natychmiast podniósł rękę, że chce coś powiedzieć. Podszedł do mównicy, a stojący u wejścia na mównicę zapytał Ojca, co chce powiedzieć. Dalej mówi Ojcu, że nie trzeba, bo już wieczór się zaczyna, a ty będziesz mówił i mówił! Ojciec natychmiast odpowiedział: „powiem tylko dwa słowa – przysięgam”, „a no to idź, ale pamiętaj tylko dwa słowa”. Ojciec wszedł na mównicę. Zrobiło się cichutko, że muchę można było usłyszeć, jak leci. Ogromny tłum wpatrzony w łagiernika chce usłyszeć, co on powie?

Mówi Ojciec: „podniosłem ręce do góry, nabrałem ile tchu powietrza i potężnie krzyknąłem: Chrystus zmartwychwstał! (Christos woskriesie) i zaraz potężna odpowiedź tłumu: Woistinu Woskriesie! (Prawdziwie zmartwychwstał!)”. Tak zaczęli łagiernicy potężnym głosem wołać, że zdawało się, że głos ten odbija się o sklepienie niebieskie. W tym czasie Ojciec zsunął się z mównicy i zręcznie dał susa w tłum otaczający mównicę. Strażnicy zaczęli rozglądać się dookoła, ale już nikogo znaleźć nie mogli… A tłum bez przerwy wołał: „Chrystus zmartwychwstał!”. Wielu enkawudzistów wchodziło na mównicę, by uspokoić ludzi, ale oni nie chcieli ich słuchać. Grozili bronią… nic nie pomogło. Ludzie wołali bez przerwy aż do brzasku słońca. Kończąc opowiadanie, mówi Ojciec: „to, że nie mogli uciszyć żadnym sposobem tylu ludzi, to był znak, po ludzku niewytłumaczalny. Następnie nie mogli mnie znaleźć, to coś nadzwyczajnego. Po prostu patrzyli na mnie później i nie mogli mnie rozpoznać. A ja zwyczajnie stałem całą noc wśród ludzi i wołałem razem z nimi aż do świtu… Chrystus zmartwychwstał!”.
 

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...