Dorosłym głuptasom

W drodze 12/2010 W drodze 12/2010

Dziecko wszystko dostaje za darmo. Tylko dlatego, że jest. Nie pracuje, nie zarabia, nie kupuje, nie bierze kredytu. Przyjmuje rzeczywistość jako dar. Czy nie dlatego właśnie Chrystus powtarza swoim uczniom, że uczniowie mają stać się jak dzieci?

 

W tym miejscu za wywodem belgijskiego karmelity zauważmy, że Ewangelia Dzieciństwa zamyka się w jednozdaniowym streszczeniu świętego Łukasza, które dobrze znamy: „Dziecię zaś rosło i nabierało mocy, napełniając się mądrością, a łaska Boża spoczywała na Nim”. Co się za tym kryje? Owa prosta prawda, że dzieciństwo jest czasem przyjmowania darów. Wszak dziecko wszystko dostaje za darmo. Tylko dlatego, że jest. Nie pracuje, nie zarabia, nie kupuje, nie bierze kredytu. Przyjmuje rzeczywistość jako dar. Czy nie dlatego właśnie Chrystus stawia je za wzór i powtarza, że uczniowie mają stać się jak dzieci, ponieważ Królestwo Boże można przyjąć jedynie na tej drodze? Nie można go kupić ani nań zapracować. Jest łaską. I takie pozostanie do końca. Bo taki jest dar Boga. Zauważmy, jak samorzutnie nasuwają się myśli o wierze, która staje się w ten sposób prawdziwą relacją miłości, pozbawioną charakteru handlowego, w kluczu coś za coś. Bóg nie kupuje nas, a wstęp do Królestwa jest dany tym, którzy nie myślą w kategoriach zasług mogących cokolwiek zapewnić. Przyznajmy, dla wielu to wcale nie jest dobra nowina. Przeciwnie, może zaniepokoić, może zburzyć budowany z mozołem świat.

Mnieście uczynili

Truizmem jest powtarzać, że każdy z nas był dzieckiem i w jakimś stopniu nim na zawsze pozostał. Przekonuje o tym potoczne doświadczenie. W spotkaniu z najmłodszymi próbujemy „zejść” na poziom gestów, dźwięków i słów, które wydają się czytelne w dziecięcym świecie. Nie dziwi nas widok rodziców strojących śmieszne miny, udających zwierzęta czy pojazdy, z zadyszką biegających za piłką i dzielnie układających klocki. Rzecz jasna łatwo to zbanalizować, ale sprawa staje się poważniejsza, gdy wnikniemy w rzeczywistość duchową i psychologiczną początków wychowania i uświadomimy sobie znaczenie pierwszych gestów i słów dla całego przyszłego życia. Dzieci, choć wdzięczne i momentami tak ujmująco bezbronne, nie są tylko bezradnymi przytulankami, ale prawdziwymi ludźmi, których nieporadność i delikatność są wołaniem o miłość i odpowiedzialność, a odpowiedź na to wołanie to najmocniejsze ucieleśnienie nakazu miłości bliźniego. Dziecko jak w soczewce skupia wszystkie możliwe potrzeby wołające o zaspokojenie, a mówiąc inaczej – w pełni unaocznia wezwanie Jezusa o tym, że wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili. Przy takim rozumieniu dzieci wytyczają nam kierunek zmiany perspektywy postrzegania świata, skierowany odtąd na potrzeby najbardziej potrzebujących – cierpiących głód, osamotnienie, choroby, pragnienie czy nagość. Z tego spojrzenia mamy być kiedyś rozliczeni, co solennie obiecuje nam Jezus.

Przyznajmy, że to Jezusowe słowo brzmi twardo i niemal prowokująco dla naszego świata i często przypomina drzazgę zostawioną celowo w naszych sercach, by nie była zbyt łatwą wymówką: Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym, nagim czy spragnionym…

Śmiem twierdzić, że wszystko to jednak wiemy. Mamy swoją wrażliwość i staramy się jej być wierni, nie odwracać się sztucznie, nie przyspieszać kroku na ulicy i nie udawać, że nie mamy pieniędzy. Chodzi o to, że zdajemy sobie sprawę z tego, jak bardzo wysoko jest ustawiona ta poprzeczka. Bo jak realistycznie i bez naiwnego wzruszenia patrzeć na ludzi, zwłaszcza tych, którzy kłamią i na poczekaniu wymyślają dowolną historię, którzy oszukują i wiele razy manipulowali nami, używając swojego nieszczęścia? Jak to połączyć z ewangelicznym słowem o tym, że to właśnie z nimi utożsamia się Chrystus – byłem w nałogu, byłem głodny, byłem samotny, byłem w więzieniu? Do więzienia nie trafia się przypadkiem, ale za kradzież, gwałt czy zabójstwo, w nałogi nie popada się z dnia na dzień, ale często po długim okresie zrażania sobie najbliższych i przyjaciół. Chrystus mówi niezmiennie – byłem w więzieniu słusznie, a mimo to przyszliście do Mnie, żyłem w nałogu, który sam sobie zgotowałem, a pojawiliście się z pomocą.

Pamiętam reklamę, która wisiała w ubiegłym roku na ogrodzeniu klasztoru na warszawskim Służewie: Bądź jak Bóg, stań się człowiekiem…, dodajmy: przenikaj twarz drugiego, schodź na poziom gestów i słów, które wydają się czytelne w jego często pokręconym świecie, szukaj i ratuj w nim dziecko. Bądź cierpliwy, jak lis w Małym księciu, nie wypowiadaj wielkich słów o przyjaźni, raczej pytaj, czy twój gest ulży drugiemu, czy uwierzy on za jego sprawą w miłość. Nawet gdy ktoś powie, że to banalne. Ale tak nie jest, bo tylko drugi człowiek nas weryfikuje i zmusza do manifestowania miłości, dobrych odruchów, bez szukania dziury w całym.

Płacz

W swoim ostatnim tekście poświęconym sekretarce Bożego miłosierdzia ksiądz Józef Tischner pisał, że „wiara siostry Faustyny jest wyzwaniem dla współczesnego człowieka”. Chodziło mu o to, że dzisiejszego człowieka pochłania wola mocy. Jego ideą życiową jest panowanie nad światem i drugim człowiekiem. Z Dzienniczka płynie inne przesłanie. Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Ta myśl Tischnera niesie w sobie wymiar konfrontacji. Bo Bóg, który w te święta jest dzieckiem, przedstawia się nam w swoim istnieniu jako pokorny i bardzo cierpliwy wobec naszego nieustępliwego i twardego wnętrza. To inny sposób działania Boga, inny, to znaczy radykalnie różny od naszych wyobrażeń o Jego boskiej wielkości i władzy. Ten Bóg nie umie się sprzedać ani zareklamować i przyjmuje postawę zależności od nas, w obliczu której często rezygnujemy i odchodzimy zawiedzeni. W końcu nie tego się spodziewaliśmy, nie tak miało być.

Żeby tak nie było, trzeba podjąć wysiłek zaakceptowania Bożych warunków działania i spróbować przyjąć Go w Jego dziecięcej postaci, w całej Jego zależności od naszej miłości i naszego „tak”. Gdy bliżej się zastanowimy, to rzeczywiście szokujące, jak desperacko Bóg chce nas nauczyć trudnej sztuki bycia słabym, rezygnowania z odwetu, przy całej świadomości naszego poranienia, bezradności, lęku. Tak, właśnie lęku, którym często zasłaniamy naszą nędzę i ułomność. On, rodzący się w noc betlejemską jest inny. Czy nas to gorszy i odpycha? Niektórych pewnie tak, bo w końcu łatwiej grać na infantylnych nutach o pięknym królewiczu, który goły drży na sianku, pochylać się nad kołyską i podglądać anioły, niż widzieć w Nim moc ocalenia płynącą ze słabości i kruchości.

Gdy w świętą noc staniemy naprzeciw siebie i weźmiemy do rąk opłatek, by dzielić go z najbliższymi, może przez tę krótką chwilę rodzinnego zawieszenia broni nasłuchujmy w nas płaczu dziecka. Nie po to, by mieć dowód gorzkiego pogodzenia się z życiem, bo to wychodzi nam nadzwyczaj dobrze i mamy to przetrenowane, w końcu w tej szkole poznaliśmy niejedne twarde prawa, ich bezwzględność i nasze ograniczenia. Także nie po to, by szukać współczucia i użalać się nad sobą, bo z czasem i gniew z powodu nieudanych decyzji już nie ten, i ironia zdystansowanego obserwatora życia przyblakła. Po to nie… ale może po to, by w końcu odsłonić skrywane przed światem wnętrze, o którym, gdyby się dowiedzieli, to co by pomyśleli. Tak. Nasłuchujmy płaczu, to on wskaże nam drogę, która nie będzie upokorzeniem, ale wybawieniem. Ale by tak było, bagatela, musimy się odmienić i stać jak dzieci.

ROMAN BIELECKI ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa KUL oraz teologii PAT, redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”, mieszka w Poznaniu.

 

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...