Święta w kolorze nadziei

Niedziela 52/2010 Niedziela 52/2010

Dopiero gdzieś na wschodzie, tuż za mostem na Wiśle, zaczyna się zima z zaspami, z chałupami w czapach śniegu, z mglistym, rozmazanym krajobrazem, z czarnymi wstążkami dróg. Szybko zapadający zmierzch czai się na skraju lasu, zalega w gałęziach drzew wiszących ciężko nad drogą. Biel, rozciągnięta nieskazitelną płachtą po horyzont, łączy zadymką niebo z ziemią i przykrywa wszelki ślad niedawnej apokalipsy

 

Koćmierzów, Wielowieś, Trześć, Furmany, Sokółki... Wsie powodzian. Niedawno na ustach całej Polski. A dzisiaj... Cisza i biel. Dymy nad kominami. Po zagrodach ujadają psy. Za kilka dni Wigilia, święta... „Bóg się rodzi, moc truchleje”...

Stajenka licha

Pani Beata – 36 lat, orzeczenie o niepełnosprawności, ukończona szkoła specjalna i dwoje dzieci pozostających pod jej opieką.

Beata ma smutne oczy zagubionego dziecka. Nieufnego, bo doświadczonego przez los biednym życiem z rodzicami alkoholikami, chorą psychicznie matką i domem dziecka w tle. Beata niewiele mówi o przeszłości. Jej światem są synowie: Robert – uczeń IV klasy i Konrad – 11 miesięcy.

Drewniany dom, ten po dziadkach, zabrała powódź. Stał przez wiele dni w wodzie po sam dach. Nie uratowano nic. No, może z wyjątkiem plastikowej choinki.

Dom kazała komisja rozebrać. Porąbali go więc na kawałki, akuratne takie, żeby dobrze do pieca wchodziły. Ułożyło się potem „dom” w równą piramidkę w stodole, żeby chociaż w zimie do palenia się przydał.

Zamieszkali obok, w budyneczku, który był onegdaj stodołą, stajenką i obórką w jednym. Pierwsza komisja szacująca straty orzekła, że mogą go remontować. Kolejna złapała się za głowę. Budynek zawali się jak nic – mówili. – Fundamenty są do niczego, ot co...

Tylko że Beata zdążyła wcześniej państwowe 20 tys. zł w ten remont włożyć. Z wielkim trudem, własnymi rękami ze stajenki lichej udało się zrobić coś, co od biedy można nazwać domem. Spieszno im było, bo kurator zagroziła, że jeśli nie uporają się z remontem, państwo odbierze im dzieci. Ze względu na złe warunki.

– Dzieci do bidula ani obcym nie oddam – powtarza ciągle Beata.

W stajence są dwa niewielkie pokoje i kuchnia, gdzie toczy się codzienne życie. Jest i łazienka. Od niedawna jest woda w kranie i węgiel w piwnicy od sandomierskiego pastora. Piec w kuchni – najpotrzebniejszy teraz mebel – rodzina dostała od zakonnic, od dominikanek z Wielowsi.

Pokoiki – jeden pomalowany na biało, drugi na niebiesko – mieszczą po dwa łóżka i piece, tzw. kozy. „Kozy”, które grzeją teraz jak szalone, mają rury wetknięte prowizorycznie w ściany. W niebieskim pokoiku jest jeszcze biurko dla Roberta. –  Po kilka razy w nocy wstajemy dokładać do pieców i sprawdzamy, czy czad nie idzie... – opowiadają z dumą o swojej zapobiegliwości.

Z pokoików drzwi prowadzą do drugiej części stajni. Tam, gdzie złożono drewno z rozebranego domu. Otwieramy drzwi z płyty wiórowej – na drewnie śnieg, bo stajnia ma dziurawy dach. Przez szpary ciągnie lodowaty wiatr.

Najcieplej jest więc w kuchni. W kącie stoi łóżeczko ze szczebelkami, a w nim mały lokator – prawie roczny Konrad, pyzaty blondynek z błękitnymi oczami.

– Cudne dziecko, samo się bawi, prawie nie płacze. Radosny taki... – opowiada Roman, dumny tata.

Starszy jest akurat w szkole. – Dzielny chłopak, ministrant, a wiadomo, że tylko porządnych ksiądz do ołtarza wybiera. Pomaga w domu jak dorosły. Już jest z niego pociecha – zachwala syna Beata.

Często siadają blisko okna stodółki, przy stole i patrzą na swój nowy dom. Dostali na niego państwowe 100 tys. zł, znalazła się też firma, która w tej cenie obiecała go postawić. Nowy dom dopiero nabiera kształtów. Mury ledwie minęły parter. Czerwień cegieł wieńczą szale utkane ze śniegu.

Dlaczego, jak inni poszkodowani, Beata nie zabierze dzieci do hotelu dla powodzian, który proponuje miasto? – Mowy nie ma – kobietę denerwuje nawet wzmianka, że musiałaby stąd odejść. – Wolę, jak to mówią, o chlebie i wodzie, ale na swoim...

– Ludzie, którzy chcą tej rodzinie pomóc, powinni choć odrobinę wczuć się w psychikę Beaty, z jej trudnym dzieciństwem, traumą i lękiem o dzieci. Im trzeba piec dobry kupić, a nie wyrywać stąd... – tłumaczy s. Rozaria, dominikanka. Zakon z Wielowsi zajmuje się najbiedniejszymi powodzianami w okolicy.

– Nie daliśmy się powodzi, to i teraz nie ustąpimy... – mówią w Koćmierzowie. – Widzi pani, tutaj ludzie przyzwyczajeni są do twardego życia. Takim Pan Bóg żywotem pobłogosławił. Jak jest zima, to człeku marzniesz, jak mało w spiżarni, to w brzuchu burczy. I takie też będzie nasze świętowanie w tym roku...

– Postawimy choinkę, ona jedna przetrwała powódź. Usiądziemy przy piecu, pośpiewa się kolędy, do kościoła pójdzie podziękować...– wylicza Beata.

Czego potrzebują najbardziej? – Węgla, bo ten w stajni już się kończy, i trochę jedzenia...

Z resztą, czyli ze śniegiem, mrozem, nieszczelnymi piecami i dziurami w dachu, poradzą sobie sami.

 

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...