Zachwyt bez końca

W drodze 7/2011 W drodze 7/2011

Stajemy się religią, w której nie rozumiemy, czym jest szczęście. Z ambony mówią o szczęściu, a jednocześnie każą stać na baczność i być zadowolonym, że nas boli. To są sprzeczne komunikaty.

 

Bóg, w którego wierzymy, jest Bogiem szczęścia i radości, Bogiem, który daje życie, który jest Życiem. Nigdy nie przestanę się zachwycać zdaniem z Pierwszego Listu św. Jana mówiącym o tym, że Bóg jest Miłością. Nie, że jest źródłem miłości czy jej przyczyną. On jest Miłością! To bardzo rewolucyjne zdanie. Parafrazując słowa św. Tomasza z jego Sumy teologii (I, q. 26, a. 4, resp.) można by powiedzieć, że tam, gdzie człowiek kocha i z tej miłości czerpie radość, która go buduje, w jakimkolwiek szczęściu – prawdziwym, a nawet fałszywym! – tam jest Pan Bóg. Bo każde szczęście znajduje swoje źródło w Bogu – to, które odkrywamy z faktu bycia ojcem czy matką, posiadania dzieci, ale także to, którego szukamy, zapijając się wódką, żeby zapomnieć o swoich troskach i problemach. To jest niesamowite, bo to znaczy, że pragnąc szczęścia, nie jesteśmy w stanie chcieć innego niż to, które jest naprawdę w Bogu. Mężczyzna idzie do prostytutki, myśli, że przespanie się z kobietą i tak pojęty relaks, to szczęście, którego pragnie. On nie ma pojęcia, że tak naprawdę szuka nie prostytutki, a Pana Boga, który jest szczęściem. Musimy sobie o tym w Kościele przypominać: jesteśmy religią szczęścia i mamy być uczciwi nie dlatego, że taki jest imperatyw społeczny, ale dlatego że to daje szczęście.

Mówisz o tym, że zobaczenie szczęścia wymaga wysiłku. Ale jakiego?

Tutaj wkracza zdroworozsądkowa filozofia, którą bardzo lubię, mianowicie epikureizm. Epikur zajmował się tylko tym, czego doświadczamy w życiu. Nie interesowało go, co będzie po śmierci. Był prawdopodobnie kimś w rodzaju deisty, to znaczy uważał, że choć bóstwa istnieją, to nie mają żadnego związku z ludźmi, ze światem i z tym, co się dzieje z człowiekiem. W takiej perspektywie zrozumiał jednak, że szczęście to rzeczywistość, którą się buduje przez pracę, bo nie ma czegoś takiego jak szczęście, które spada na nas z nieba.

W chrześcijaństwie mamy podobną wizję szczęścia: w wieczności otrzymamy je od Boga, natomiast tu, na ziemi, jesteśmy zaproszeni do tego, żeby to szczęście odkryć, żeby je, jak powiedziałby Epikur, budować. Bardzo podoba mi się styl życia, który proponował. On był człowiekiem ascezy. Na przykład uważał, że wino należy pić małymi łyczkami i w niewielkiej ilości, bo wtedy jest najlepsze, wtedy się je smakuje, powoli wchodzi do organizmu i daje lekki szmer w głowie. A jak ten szmer się pojawia, to należy je przestać pić, bo gdyby się poszło dalej, to w głowie się zakręci, zwymiotujesz i wtedy już nie ma szczęścia. Podobnie jest z seksem. Seksualność jest wielkim szczęściem i radością, jeśli jednak ktoś nurza się w niej tak, że nie pamięta, jak się nazywa, to już nie jest szczęście. To jest nauka przeżywania ascezy, którą znakomicie da się zaaklimatyzować w chrześcijaństwie.

Rozumiem, że asceza jest elementem koniecznym w wychowywaniu do szczęścia. To zakłada stawianie sobie granic. Tego nikt nie lubi, a może zwyczajnie nie potrafi?

Tyle, że bez stawiania sobie granic nie doświadczymy szczęścia. Doświadczymy rozczarowania i frustracji. Tak zachowują się chłopcy, którzy kupują dziesięć butelek wina, wypijają szybko pod sklepem, padają i śpią na ławce. Co oni wiedzą o smaku alkoholu? Nic. Dojrzałość polega na tym, że potrafię oszczędzać, bo dobre wino jest drogie. Następnie uczę się czegoś o winach, żeby wybrać najlepsze. W końcu kupuję, siadam i w dobrym towarzystwie je wypijam. I wtedy dotykam szczęścia. W ten sposób przygotowuję się na to, że Bóg jest szczęściem. Tak samo jest z naszym byciem w kościele. Po co ja tam idę? Przecież nie po to, żeby rzucić jakiś ochłap Bogu, jak jakiejś krwiożerczej bestii, która pragnie mojej ofiary, tych wystanych i wymęczonych czterdziestu pięciu minut. Idę tam, żeby przygotować się na moment spotkania z Nim, teraz w Chlebie i Winie, a kiedyś twarzą w twarz.

Co w takim razie z przyjemnością? Czy przypadkiem jej doświadczanie nie jest grzeszne?

Nie dajmy się zwariować. Grzeszna przyjemność to jest przyjemność przeżywana w grzechu. I na odwrót. Jeżeli przyjemność nie jest przeżywana w grzechu, to nie jest grzeszna. Myślę, że przyjemność nie jest ani grzeszna, ani niegrzeszna. Przyjemność jest przyjemnością i gdy spróbujemy zastosować do niej taki chrześcijański epikureizm, to możemy powiedzieć tak: lubię seks, seks jest zawsze przyjemny, czy go praktykuję w małżeństwie czy poza nim, czy uprawiam go w taki czy w inny sposób. Problem tkwi jednak w jakości przyjemności. I moje pytanie z punktu widzenia chrześcijańskiego epikurejczyka jest takie: ale co wtedy, gdy seks uprawiam w grzechu? Wtedy mam wyrzuty sumienia i moje szczęście jest zaburzone. Nie mogę się nim w pełni cieszyć. A skoro po prostu lubię przyjemność i lubię być szczęśliwy, wobec tego postaram się żyć cnotliwie i używać seksu tak, żeby on nie wiązał się z grzechem. Po to żeby moja przyjemność była większa i mogła się przerodzić w pełne szczęście.

Czyli wracamy do momentu granic.

Trudno, ale inaczej się nie da. Bo jeżeli za wyznacznik ludzkiego postępowania przyjmiemy zdanie, że szczęście oznacza możliwość zrobienia wszystkiego, będzie to kłamstwo od początku do końca. To się nie sprawdza w życiu. Podam przykład.

Kiedyś wracałem pociągiem z Rzymu do Paryża. Ze mną jechali jacyś Włosi, bardzo sympatyczni uczniowie. Zaczęliśmy rozmawiać. Mówią, że jadą na wycieczkę do Paryża. Powiedziałem im, że to świetne. Na co oni nieco stropieni odpowiedzieli, że to prawda i w sumie się cieszą, bo są klasą o profilu francuskojęzycznym, ale zaraz dodali, że klasa angielskojęzyczna to ma dopiero fajnie, bo pojechała do Las Vegas! Zamarłem.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

TAGI| SZCZĘŚCIE

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...