Zawód reporter

Tygodnik Powszechny 31/2011 Tygodnik Powszechny 31/2011

Kiedy reporter po spotkaniu zatrzaskuje za sobą drzwi, musi mieć świadomość, że nie może zostawić ofiary z koszmarem, który do niej powrócił z powodu jego pytań. Nie wolno budzić demona – nigdy o tym nie zapominam.

 

Wojciech Jagielski[1]: Wie pani, że ja uczyłem się pisać na dalekopisie? To niemalże socha. Dzisiaj dziennikarze nawet nie wiedzą, jak coś takiego wygląda. W czasie aktywności zawodowej przeżyłem kilka rewolucji, również tych związanych ze środkami technicznymi i warsztatem. Do końca lat 80. w Polskiej Agencji Prasowej pracowaliśmy na maszynach do pisania, potem zaczęła się epoka internetu. Widziałem dziennikarzy z pokolenia starszego, dla których klawiatura komputera była rzeczą nie do przyjęcia. Niektórzy koledzy z PAP-u to nawet na maszynie nie pisali, tylko chodzili dostojnie po pokoju, który mieli wyłącznie dla siebie, dyktując tekst maszynistce. Młodsi wysyłali od trzydziestu do pięćdziesięciu depesz dziennie, a starsi – od trzech do czterech.

biurofestiwalowe 1. Conrad Festival - wywiad z Wojciechem Jagielskim
Rozmowa z Wojciechem Jagielskim na 1. Międzynarodowym Festiwalu Literatury im. Jospha Conrada, współorganizowanym przez Fundację Tygodnika Powszechnego


Katarzyna Kubisiowska: W latach 90. nawet telefon komórkowy był rzadkością, dzisiaj wydaje się to niewiarygodne.

W latach 90. jeździłem do Afganistanu, Konga, Sudanu, a tam nie było żadnych środków łączności. Musiałem wyjechać do kraju sąsiedniego, znaleźć pocztę i przez telefon podyktować korespondencję.

Z Pakistanu nadawałem więc korespondencję o Afganistanie. Przez jakiś czas woziłem ze sobą drogi i ciężki telefon satelitarny – był pokusą dla rabusiów jako jedyne źródło łączności ze światem. Nie dało się go schować, zajmował całą walizkę. Gdy go rozkładałem przed hotelem czy na masce samochodu, natychmiast ustawiała się kolejka – ludzie chcieli dzwonić do bliskich i interesantów. Raz podeszła staruszka z numerem napisanym na wymiętej karteczce. Mówi, że to do jej syna Sulejmana, który cztery lata wcześniej wyjechał do Francji, nie daje znaku życia i ona musi dowiedzieć się, co u niego.

W Kabulu posiadanie telefonu satelitarnego było też podstawą majątku – można było błyskawicznie dowiedzieć się, jaki jest kurs dolara w Peszawarze.

A rewolucja warsztatowa w dziennikarstwie na czym polega?

Kiedyś dwadzieścia stron reportażu było normą, dzisiaj dziesięciu nie opublikuje żadna gazeta. Moje korespondencje zagraniczne mają po trzy, cztery kartki. Reportaż staje się formą niszową. Z jednej strony brakuje miejsca, z drugiej – czasu. Aby powstał dobry reportaż, trzeba go porządnie zdokumentować, posiedzieć trochę w jednym miejscu. Żadnej redakcji dzisiaj nie stać na wysyłanie dziennikarza na dwa, trzy tygodnie po to, aby swobodnie przygotował materiał. Podam przykład „Gazety Wyborczej”. Gdy w styczniu tego roku w Tunezji zaczęły się zamieszki, poleciał tam nasz człowiek. Zaprzyjaźnił się z rodziną Mohameda Bouazizi, który na znak protestu przeciwko rządowi dokonał aktu samospalenia i wkrótce zmarł. Ale zanim dziennikarz cokolwiek o tym napisał, to już zdążyli obalić prezydenta Egiptu Mubaraka, a w Libii zabrali się za Kaddafiego. Kogo jeszcze obchodziło to, co się działo w Tunezji?

W czerwcu zeszłego roku byłem w Transwalu w południowej Afryce, kilka miesięcy temu poleciałem tam ponownie, dokumentując coś, co użyję wyłącznie w książce, a nie w reportażu gazetowym. To zupełnie inny rodzaj pracy, dziś zdecydowanie mi bliższy, bo mniej powierzchowny. Gdybym mógł zostać tam miesiąc dłużej, to dotarłbym do rzeczy jeszcze istotniejszych, które może nawet by się nie zmieściłby w książce expressis verbis, ale dałyby mi lepsze zrozumienie, o czym ja tak naprawdę piszę.

Dostęp do informacji jest dziś rzeczą powszechną – to też część rewolucji w zawodzie dziennikarza, który nie musi ich już zdobywać i upowszechniać.

W latach 90. w środku dnia redakcje były puste – dziennikarze wychodzili „na miasto”, by zdobyć komentarz, np. od polityka. A dzisiaj polityk sam się upomni o uwagę, nie trzeba za nim biegać – pod tym względem niczym nie różni się od artysty estradowego. Polityk nas zabawia. Ułatwia też dziennikarzom życie, bo prowadzi bloga – wystarczy wejść na jego stronę i natychmiast pojawiają się gotowe wypowiedzi, nikt nawet nie stara się ich weryfikować. A blogi to gigantyczna autokreacja. Można tam jawić się jako ktoś z aparycją Tommy’ego Lee Jonesa oraz głosem Franka Sinatry i uwierzyć samemu, że jest się takim atrakcyjnym, nie pomijając wysublimowanych przymiotów ducha. Jeśli ktoś nie zada sobie trudu, żeby zobaczyć tego polityka w rzeczywistości, nigdy się nie dowie, że nie ma metra osiemdziesięciu, tylko dużo mniej, a i tembr jego głosu brzmi inaczej.

Dziennikarz nie musi nawet jechać do kraju ogarniętego wojną, bo tubylcy ten konflikt sfilmują i wrzucą na Youtube’a. Rola współczesnego dziennikarza ograniczyła się zatem do tego, by powiedzieć, co jest istotne. Bo jeżeli zobaczymy zdjęcie kopanego faceta na ulicy w Trypolisie, to on nie będzie się niczym różnił od faceta kopanego przez kiboli na ulicy Piotrkowskiej w Łodzi. Dziennikarz ma obowiązek poinformować, że to jest masakrowany najemnik afrykański, zwerbowany przez pułkownika Kaddafiego, a tu po prostu bójka chuligańska. Trzeba umieć poruszać się w tym gąszczu informacji.

To, które zdarzenie będzie nagłaśniane przez dziennikarzy, zależy od obowiązującej strategii politycznej. O niektórych konfliktach nie mamy nawet pojęcia, że się toczą. Któż dziś pamięta o wojnie o Chaco z połowy lat 30., rzezi wywołanej przez Boliwię i Paragwaj? Znamy natomiast przebieg wojny w Bośni z połowy lat 90. Świat zobaczył w niej walkę o szerszym znaczeniu: opór małego państwa w południowej Europie, które chciało zachować wielokulturowość oraz niezależność od regionalnej potęgi.

Dziś o tym, o której wojnie się dowiemy, a o której nie usłyszymy, decyduje nie tyle jej znaczenie, co spektakularność. Telewizje i gazety wybierają te wydarzenia, które wydają się im ciekawsze i łatwiejsze do zaprezentowania publiczności, czyli klientom. Wojna zrozumiała, bliska, wzbudzi nie tylko zaciekawienie, ale i emocje – to do nich coraz bardziej starają się odwoływać media. Do emocji, a nie refleksji. Wojna daleka, skomplikowana, w której nie da się w prosty i jasny sposób wskazać ofiarę i kata, będzie raczej skazana na przemilczenie. Dlatego o Bośni mówili na Zachodzie wszyscy, a o Filipinach czy Boliwii i Paragwaju nie wspomni nikt.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...