Oni i tak przyjdą...

Tygodnik Powszechny 31/2011 Tygodnik Powszechny 31/2011

Nie sądzę, by różnorodność była wartością pierwszego rzędu, jak wolność czy sprawiedliwość. Jest ona ekscytującym faktem, ale nie można jej traktować jako wartości samej w sobie.



Ernst Renan w swoim słynnym wykładzie ogłosił, że historycy stanowią zagrożenie dla życia narodu, albowiem w ostatecznym rozrachunku zdolni są wszystko zakwestionować. Zgadzam się bezwzględnie, że istnieje coś takiego jak narodowa opowieść budowana przez wieszczów, pisarzy i kompozytorów. Doskonałym przykładem może być brytyjska idea głosząca (szczególnie gdy chodzi o Anglię), że Wielka Brytania zawsze stawała do walki o wolność. To jest bardzo stara idea, choć w wielu różnych okresach historycznych Anglia niczego podobnego nie robiła. Co więcej, dla Hindusów byłby to bardzo osobliwy rys duchowy Anglii. Ale tak właśnie my, Anglicy, myślimy o sobie. Kiedy przyszedł 1939 r., powiedzieliśmy sobie, że coś trzeba zrobić, bo przecież „my walczymy o wolność”. W tym haśle była siła. Potrzebujemy więc i narodowych narracji, i historyków, którzy by je kwestionowali.

Przede wszystkim jednak nie sądzę, by różnorodność była wartością pierwszego rzędu, jak wolność czy sprawiedliwość. Chociaż jest ona faktem. To może być fakt dobry, interesujący, ekscytujący nawet. Ale błędem, popełnianym przez praktykę tzw. multikulturalizmu, jest traktowanie różnorodności jako wartości samej w sobie.

Jeśli szukamy tego, co łączy nas jako ludzką wspólnotę, trzeba sięgnąć do wielkiego eseju Renana „Qu’est-ce qu’une nation?”, w którym naród ukazany jest jako wspólnota pamięci i zapomnienia. Im więcej w tej wspólnocie narodów, tym rzecz się bardziej komplikuje. Przychodzimy z bardzo różnych stron. Nie powinniśmy – uważam – podejmować prób budowania, na skalę europejską, klasycznej narodowej historii, takiej, o której mówił Renan: narracji mitopeicznej. Polska i Hiszpania, Maroko i Pakistan mają bardzo odmienne historie. Pamiętajmy jednak, że istnieją grupy ludzi niemające wspólnej przeszłości, ale pragnące żyć ze sobą. Nasz projekt dotyczy tego, gdzie jesteśmy i gdzie chcemy być...

Może więc Amerykanie mają trochę racji, nie przejmując się zbytnio przeszłością i skupiając na tym, co dopiero będzie?

Jeśli spojrzymy na charakter proeuropejskich argumentów, jakich używano w większości krajów Europy przez ostatnie pół wieku, powtarza się w nich przekonanie: byliśmy nie tam, gdzie trzeba; chcemy być na lepszym etapie, a lepszym etapem jest Europa. Złym etapem dla Niemców był nazizm. Złym etapem dla Hiszpanów był reżim Franco. Złym etapem Brytyjczyków był kryzys ekonomiczny. Złym etapem dla Polaków było uwięzienie za „żelazną kurtyną”. Argument budowano więc, wychodząc od gorszej przeszłości. Dziś mamy kolejny problem: jesteśmy już na tym lepszym etapie, w tej lepszej przyszłości. Stara argumentacja straciła moc. Dla dzisiejszych dwudziestolatków jest już bardzo mało atrakcyjna. Musimy więc szukać nowego argumentu, tym razem wyprowadzonego z przyszłości.

Wspomniał pan o Amerykanach. Amerykanie mają Deklarację Niepodległości, Konstytucję, Kartę Praw i nieprawdopodobnie silne przywiązanie do założycielskich momentów w swojej historii. Tego nam brakuje: wielkich założycielskich wydarzeń w historii Unii Europejskiej...

Brak jednogłośnej historii europejskiej to jedna strona medalu. Inną jest brak jednogłośnej polityki i strategii w Unii Europejskiej. Nie brakuje Panu mocnego, wspólnego głosu całej Unii?

Oczywiście, że przydałoby się go nieco więcej. Odpowiedzią na słynne pytanie Henry’ego Kissingera: „Europa? Pod jaki numer mam zadzwonić?” powinno być „Europa jest zawsze dostępna w połączeniu konferencyjnym”. Może nie jako 27 państw naraz, ale też nie jako jedno z nich. Nie musimy stanowić jedności, by prowadzić efektywną politykę. Proszę spojrzeć na politykę zagraniczną Unii. Kiedy dobrze funkcjonowała? Wtedy, gdy grupa instytucji europejskich obejmowała silne przewodnictwo, ciągnąc za sobą znaczącą liczbę krajów członkowskich. Dobrym przykładem była polityka prowadzona od 2004 r. wobec Ukrainy, kiedy Polska odegrała rolę lidera, a Niemcy, Wielka Brytania i Francja przyłączyły się do niej. Nie potrzeba więc pojedynczego decydenta, Portugalia czy Luksemburg nie musiały się istotnie włączać w politykę ukraińską. Wystarczy kilka współpracujących ze sobą instytucji z wyraźnym wsparciem grupy krajów członkowskich.

Ale mówiąc o Stanach Zjednoczonych, musimy jeszcze wspomnieć o jednej ważnej kwestii. Amerykańska polityka to rodzaj wspaniałego teatru. Każdy Amerykanin zna doskonale odtwórców pierwszoplanowych ról. Teatralność w polityce to rzecz bardzo istotna. Nie mamy jej zbyt wiele w europejskiej polityce. Bruksela nie przypomina nawet operetki. Na tym polega rzeczywista słabość Europy.

Rozmawiał Michał Bardel

Pełna wersja rozmowy z T.G. Ashem ukaże się w języku angielskim w książce „Europe – An Unfinished Project” przygotowywanej przez Fundację Tygodnika Powszechnego oraz Ministerstwo Spraw Zagranicznych z okazji polskiej prezydencji.

Timothy Garton Ash jest brytyjskim historykiem i dziennikarzem, specjalistą od powojennej historii Europy. Profesor Uniwersytetu w Oksfordzie i Uniwersytetu Stanforda.
 

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...