Niehonorowi obywatele III RP?

Mateusz Wyrwich

publikacja 15.11.2011 23:21

Rząśnik to niewielka wioska na Nizinie Mazowieckiej, leżąca między Pułtuskiem a Wyszkowem. Mniej więcej 70 lat temu stała się miejscem urodzenia braci Kowalczyków: Ryszarda w 1937 r. i Jerzego w 1942 r. Ich życiorysy przed 40 laty mocno wpisały się w historię Polski

Niedziela 46/2011 Niedziela 46/2011

 

W pobliskich wsiach i lasach po wojnie rozlokowani byli żołnierze polskiego podziemia. Nadal walczyli, tym razem przeciwko sowieckiej okupacji. W nierównej walce z oddziałami LWP i sowieckimi. Z tą wiedzą wzrastali obaj chłopcy – Ryszard i Jerzy. Byli świadkami wielu wydarzeń. O innych słyszeli od starszych, jak choćby o sprawie stryja Stefana, w 1952 r. skazanego w pokazowym procesie na karę śmierci przez oddanych Sowietom kolaborantów.

Czas nauki

Obaj Kowalczykowie skończyli szkołę podstawową w Rząśniku. Ryszard zaś w Pułtusku – technikum. A Jerzy ze względów ideologicznych nie został przyjęty do szkoły średniej. Skończył zawodówkę. Ryszard nie od razu po maturze znalazł się w dalekim Opolu. Wcześniej, mimo zdania wszystkich egzaminów, nie został przyjęty na studia na Uniwersytecie Warszawskim. Jak dziś wiadomo z „esbeckiego” archiwum zgromadzonego w IPN, również zdecydowały o tym względy ideologiczne.

Kilka lat po wojsku Jerzy przyjechał do brata Ryszarda, który skończył studia na Wydziale Fizyki Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu. Był wybitnym studentem, a jego praca magisterska zajęła drugie miejsce w ogólnopolskim konkursie prac dyplomowych. I jako najlepszy absolwent otrzymał asystenturę w Katedrze Fizyki Doświadczalnej. Za pracę doktorską natomiast odebrał nagrodę ministra nauki. Zainteresowane nią były uczelnie w Szwajcarii i USA.

W Opolu Jerzy rozpoczął naukę w technikum mechanicznym i skończył ją bez kłopotów. Zamierzał podjąć niebawem studia w Wyższej Szkole Inżynierskiej. Tymczasem pracował jako technik w warsztatach Katedry Fizyki WSP i mieszkał kątem u brata. Wieczorami często wiedli dysputy na temat fizyki kwantowej. Rozmawiali o świecie niedostępnym powszechnej wyobraźni. O wędrujących gdzieś swobodnie w przestrzeni elektronach. Albo o szarym, codziennym dniu. O wszechobecnej „propagandzie sukcesu”. O niekończących się kolejkach za podstawowym wyżywieniem i cynicznych zapewnieniach komunistów, że „Polska Ludowa jest jednym z wiodących krajów w Europie pod względem gospodarczym”. – Mierziła nas ta hipokryzja. Była czasem nie do zniesienia – opowiada Ryszard Kowalczyk. – Już nie pamiętam, w którym roku, ale po Marcu 1968 przyjechał do Opola Cyrankiewicz i znów straszył, jak w 1956, że będzie odrąbywał ręce tym, którzy zamachną się na władzę ludową. I wtedy zrodziła się w naszych głowach idea, by takiego aparatczyka postraszyć, ośmieszyć. Któryś z nas wpadł na pomysł, aby u sufitu auli WSP zawiesić petardy z sadzą. Żeby to wybuchło podczas takiego partyjnego spędu. Aula naszej uczelni była wtedy używana przede wszystkim na spotkania aparatczyków.

Już zresztą od dłuższego czasu młodych Kowalczyków irytowały komunistyczne wiece, do złudzenia przypominające faszystowskie „parteitagi”, mające uzasadnić inwazję sowieckiego imperializmu na Czechosłowację. Tu, w uczelnianej auli, PZPR-owski aktyw witał też PRL-owskie wojska powracające z inwazji na Czechosłowację.

Czas walki

Jednak to zbrodnia, której dokonali komuniści w 1970 r. na Wybrzeżu i Pomorzu, wstrząsnęła braćmi Kowalczykami. Wiele rozmawiali na ten temat ze znajomymi, a przede wszystkim między sobą. Nie mogli się pogodzić, że oskarżano robotników za ofiary Grudnia, a prawdziwi zbrodniarze nadal chodzili na wolności i nie zostali ukarani. Śledząc dalsze echa wydarzeń, dowiedzieli się, że odpowiedzialny za zbrodnie komendant wojewódzki MO w Szczecinie, płk Julian Urantówka, został mianowany na takie samo stanowisko w Opolu. – Straszne wydawało mi się, że Polak do Polaka mierzył z karabinu i wiedząc, że ma ostrą amunicję, naciskał na spust. Wiedząc, że może zabić – zabijał. I była to niewątpliwe wina komunistów. Jaruzelskiego i tej całej reszty bandytów. W tym tego zbrodniarza Urantówki – mówi Ryszard Kowalczyk. – I nagle, jakoś tak w połowie 1971 r., ktoś z Komitetu Uczelnianego PZPR „pochwalił się”, że ci oprawcy mają być tutaj, w Opolu, nagradzani za zbrodnie dokonane w 1970 r. Wydało mi się, że tej kpiny z narodu jest już zbyt wiele. Głównie ten imperatyw był w mojej głowie.

– Uważałem, że wysadzenie auli przed tą dekoracją towarzyszy partyjnych będzie jednoznaczną manifestacją niezadowolenia z tego, co się wydarzyło w Polsce – opowiada Jerzy Kowalczyk. – Potrząśnie społeczeństwem. Chciałem, żeby było to odczytane jako jednoznaczna manifestacja polityczna. Powiedziałem to zresztą podczas wizji lokalnej w czasie śledztwa.

Czas klęski

Niecałe 20 min przed 1 w nocy, z 5 na 6 października 1971 r. zadrżała ziemia i zawalił się betonowy strop auli Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Popękała posadzka. Zniszczeniu uległ budynek od strony sceny, gdzie 6 października właśnie, w święto milicjanta, mieli być odznaczani funkcjonariusze MO i SB – za zbrodnie, których dokonali w grudniu 1970 r., co komuniści nazywali odznaczeniami „za bohaterskie dokonania w obronie socjalizmu”. Wymowa eksplozji szybko więc stała się jasna: to nie wybuch gazu spowodował zniszczenia. I wówczas bardziej niż fundamenty auli zadrżało środowisko będące na służbie sowieckiego imperializmu. Oto ktoś ośmielił się po latach zadać cios ciemiężycielom. Powołano specjalny kilkudziesięcioosobowy zespół dochodzeniowy pod wodzą ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Wiesława Ociepki, z nadzorcami w Komitecie Centralnym PZPR. Wnikliwie przesłuchiwano zwłaszcza wszystkich pracowników uczelni, w tym braci Kowalczyków. I nic nie wskazywało na to, że znajdują się wśród podejrzanych. Jednak pod koniec lutego 1972 r. obaj bracia zostali aresztowani. – Nie znaleźli żadnych materiałów dowodowych – mówi Jerzy Kowalczyk. – Była wielka szansa, że nigdy nas nie wykryją. Ale tak się składa, że człowiek ma w sobie mocne i słabe strony. Więc udało im się. Nie wymyśliłem tego powiedzenia, ale mówi ono, że nawet najmocniejszy łańcuch ma słabe ogniwo.

 

 

Po aresztowaniu przewieziono ich do aresztu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie. Tam poddano drobiazgowemu śledztwu. Obaj przyznali się do winy. Nad przygotowaniem propagandowym do procesu pracowało kilkadziesiąt osób. Było to niezbędne, tym bardziej że – jak donosili funkcjonariusze PZPR i tajni współpracownicy do SB – tylko niewiele osób w Opolu potępiało ten zamach. Zaraz po zniszczeniu auli nakazano mieszkańcom miasta, na wniosek Komitetu Wojewódzkiego PZPR, odbudowywanie „w czynie społecznym” zburzonego obiektu.  – Mimo to ja i Jerzy płaciliśmy za zniszczenia, które wyceniono na ówczesne 4 mln zł – mówi dziś Ryszard Kowalczyk. – I trwało to aż po rok 1989. Gdyby nie Kościół i rodzina, to pewnie byśmy do dzisiaj nie spłacili tych zasądzonych kosztów.

Proces rozpoczął się w Opolu w sierpniu 1972 r. w licznej obstawie milicji i SB. Miał osobliwy status. Choć był zamknięty dla obywateli, to zarazem był pokazowy. Uczestniczyła w nim Polska Kronika Filmowa, jak również działacze partyjni. Sędzią przewodniczącym był Zygmunt Jaromin, zaś oskarżycielami prokuratorzy: Jerzy Jamka, obecnie mecenas w Warszawie, i Czesław Piątkowski. Ton procesowi nadała SB. Braci broniło trzech obrońców. Obu oskarżonych przedstawiono jako zdemoralizowanych kryminalistów. W podobnym duchu pisała ówczesna prasa. Wyrok jednak zapadł nie na sali sądowej, ale wcześniej, w KC PZPR. Inaczej bowiem nie można wytłumaczyć zastosowania wobec oskarżonych artykułu 126 §1 k.k., który mówił: „Kto w celu wrogim Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej dopuszcza się gwałtownego zamachu na życie funkcjonariusza publicznego lub działacza politycznego, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 10 albo karze śmierci”. Tymczasem zamachu na funkcjonariuszy w żaden sposób oskarżonym nie udowodniono. 8 września 1972 r. Ryszard otrzymał wyrok – 25 lat więzienia, Jerzy – karę śmierci, kilka miesięcy później zamienioną na dożywocie. – Kiedy usłyszałem, że konkluzją prokuratorów, Piątkowskiego z Opola i Jamki z Warszawy, było to, że trzeba nas wyeliminować ze społeczeństwa, pomyślałem, że może być źle. Gdy zażądali dla nas obu kary śmierci, zrozumiałem, że to nie przelewki, że, niestety, to się może skończyć dla nas bardzo źle. Wcześniej absolutnie nie spodziewałem się takiego wyroku – mówi Ryszard Kowalczyk. – Maksimum 6 lat więzienia. Podcięło mnie to zastosowanie wobec Jurka artykułu 126. Czyli o rzekomej chęci zamordowania ludzi. To był koszmarny nonsens. Bo od samego początku tego nie zamierzał. Tak zresztą dopracował w szczegółach eksplozję, by nawet szkło z okien detonowało do środka.

– Nie wiem, czy ten wyrok od razu do mnie dotarł – mówi Jerzy Kowalczyk. – Nie chciałbym mówić, że jeszcze na sali sądowej, ale w pewnym momencie pomyślałem sobie, że w końcu i tak człowiek musi umrzeć... To umrę przynajmniej za sprawę. Żeby otrząsnęli się moi rodacy. By zrzucili z siebie, a przynajmniej próbowali zrzucić jarzmo komunizmu.

Czas zwycięstwa?

Po ogłoszeniu wyroku środowiska dysydentów, związane z późniejszym Komitetem Obrony Robotników, zaczęły zabiegać o ułaskawienie skazanych. O ich ułaskawieniu rozmawiał też podczas swojej pierwszej pielgrzymki do Polski Jan Paweł II z ówczesnym przewodniczącym Rady Państwa Henrykiem Jabłońskim. Ponownie Papież zwracał się o ich uwolnienie podczas drugiej pielgrzymki w 1983 r. Formalnie z takim wnioskiem wystąpił biskup ordynariusz Alfons Nossol, zaś działaniami administracyjnymi zajął się kanclerz Kurii ks. Alojzy Sitek oraz świeccy prawnicy. Ale największe naciski na komunistyczne władze miały miejsce po powstaniu „Solidarności”. Braci Kowalczyków uważano za więźniów politycznych i organizowano wiece za ich uwolnieniem. Ogromną akcję w sprawie skazanych podjęli studenci Niezależnego Zrzeszenia Studentów. „Sprawa Kowalczyków” była jednym z postulatów podczas ogólnopolskiego strajku studentów w Łodzi. W wyniku tych wszystkich nacisków w sierpniu 1983 r. z więzienia został warunkowo zwolniony Ryszard, natomiast w niecałe dwa lata później – Jerzy Kowalczyk. – Sądziłem, że będę musiał czekać ze 20 lat na amnestię, może 19. Nie spodziewałem się czegoś takiego jak wybuch „Solidarności” – mówi dziś Ryszard Kowalczyk.

– Ja generalnie nie nastawiałem się, że kiedykolwiek wyjdę – mówi Jerzy Kowalczyk. – Myślę, że był to rodzaj samoobrony. Przesiedziałem prawie 14 lat, ale nie skarżę się. To był mój wybór, jak najbardziej świadomy.

Ryszard Kowalczyk po wyjściu z więzienia szukał pracy przez dłuższy czas i wreszcie, dzięki ludzkiej pomocy, znalazł. Szczególnie, jak podkreśla, dzięki swojej byłej studentce. Na co dzień spotykał się z sympatią ludzi, czego jednak nie może powiedzieć córka, a także żona. Kiedy Ryszard Kowalczyk był w więzieniu, zabrano im mieszkanie, żonę zwolniono z pracy, córkę zaś, uczennicę szkoły podstawowej, wyszydzano i pokazywano palcami jako „córkę bandyty”.

W wolnej Polsce bracia zostali zrehabilitowani. Ryszard Kowalczyk wrócił do pracy naukowej w Wyższej Szkole Pedagogicznej, dziś Uniwersytecie Opolskim. Obecnie jest na emeryturze. Wolny czas chętnie spędza na niewielkiej działce w towarzystwie rodziny i kotów. Jerzy Kowalczyk powrócił zaś w rodzinne strony. Obecnie mieszka nieopodal wsi, w której się wychował, na kilku hektarach nieużytków spowitych dziką zielenią. Ze stawem. Z bobrami i ośmioma kotami. I choć nie utrzymuje rozlicznych kontaktów, nie stroni od ludzi. Lubi medytować, jak w młodości, o odległościach pomiędzy dźwiękami. O Bogu i fizyce molekularnej. Obaj bracia nad wyraz trafnie oceniają dzisiejszą sytuację polityczną. Zarówno w kraju, jak i na świecie. W swej uderzającej skromności nie uważają, by zrobili coś wielkiego.

Z „problemem Kowalczyków” jednak do tej pory nie może sobie poradzić społeczeństwo. Na skutek wadliwie sporządzonego wniosku kasacyjnego wyroki wydane na nich przez komunistów w wolnej Polsce nie uległy kasacji. Kilka lat później, w 2003 r., Komisja Krajowa Niezależnego Zrzeszenia Studentów, jak również kilku opolskich radnych zaproponowali Radzie Miasta Opole wyróżnienie Kowalczyków tytułami honorowych obywateli miasta. Rada jednak się nie zgodziła. Niepowodzeniem zakończyła się też propozycja zamontowania tablicy na murze byłej Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Według inicjatorów – Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” Uniwersytetu Opolskiego i Opolskiego Stowarzyszenia Pamięci Narodowej – miałaby ona upamiętnić czyn Jerzego i Ryszarda Kowalczyków. Jednakże senat Uniwersytetu nie zezwolił na to. Ktoś niedawno napisał na murze auli: „Zbrodniarze z Wybrzeża mają się dobrze, opolska czerwona Sorbona także”. Nie zawisła też tablica, która w 40. rocznicę miała upamiętniać czyn Kowalczyków na ścianie opolskiego ratusza. Pod naciskiem komunistów z podjętej wcześniej decyzji wycofał się prezydent miasta.