Żałosne skutki praktycyzmu

Jacek Borkowicz

publikacja 23.11.2011 09:00

Liturgia jest rzeczywistością logiczną, a jej konstrukcja zawiera w sobie odpowiedź na nasze potrzeby i pytania. Nie tylko te metafizyczne, ale także te jak najbardziej praktyczne.

Tygodnik Powszechny 47/2011 Tygodnik Powszechny 47/2011

 

W poprzednich odcinkach tego cyklu kilkakrotnie powracała refleksja: Msza nie jest po to, żeby była praktyczna. Liturgia z założenia praktyczną być nie może, ponieważ służy nie nam, ludziom, ale samemu Bogu. Kult bierze się – jeśli wolno się tak wyrazić – z nadmiaru łaski wlanej do ludzkiego serca. Powstaje z tego, co nam „zbywa”, co chcielibyśmy oddać Temu, który nas tak rozrzutnie obdarzył. Tutaj nie liczy się kupiecka miara cennego czasu – mamy go „marnować” dla Niego. Mszy nie uświęca też żadna, nawet najbardziej szlachetna ludzka intencja – wszystkie intencje mszalne są tylko pokorną prośbą, by Bóg, któremu bezinteresownie okazujemy miłość i cześć, zechciał nas przy tej „okazji” łaskawie wysłuchać.

Jeśli ktoś chce przeżyć dzień Pański wyłącznie praktycznie, najlepiej niech nie wychodzi w niedzielę z domu.

Wszystko to wcale nie znaczy, że nie musimy dbać o sprawny przebieg Eucharystii. Człowiek nawet podczas tak wzniosłej czynności jak służba Bogu stoi nogami na ziemi. Nie powinniśmy więc zapominać, że w wymiarze organizacji dużego ludzkiego zgromadzenia, Msza nie różni się specjalnie od wiecu: ktoś musi zadbać o to, by mówca słyszany był nawet w najdalszych rzędach, ktoś pilnuje, by tłum nie zagradzał przejścia dla procesji, ktoś inny kieruje ludzi idących do komunii, by nie tworzyć zatorów. Ktoś wreszcie musi czuwać, by nabożeństwo nie trwało za długo: trzeba przecież pamiętać o ludziach przychodzących na następną Mszę.

Te przykładowe działania są niezbędne, bo bez nich Msza zamieniłaby się w targowisko. Co więcej, nie są też jakimś „złem koniecznym”, nie kłócą się przecież ani z założeniami, ani z porządkiem dziękczynienia. Tutaj wszystko ma swoje miejsce – i rzeczy przyziemne, i wzniosłe. Liturgia jest rzeczywistością logiczną, a jej konstrukcja zawiera w sobie odpowiedź na nasze potrzeby i pytania. Nie tylko te metafizyczne, ale także te jak najbardziej praktyczne. Na przykład: co zrobić, by nie tłoczyć się do Eucharystii? Wstawać z ławek w odpowiednim czasie, idąc do komunii w procesji, a nie w kolejce.

Wszystko, czego tutaj potrzeba, polega na umiejętności odczytania, jaki wymiar praktycznych czynności otwiera nam taki lub inny znak, ukazywany nam w konkretnym momencie Mszy świętej. A jeśli coś podczas jej przebiegu wyraźnie nie gra, to nie jest wina liturgii, lecz człowieka, który gdzieś pogubił jej sens.

Naginanie logiki Eucharystii w imię rzekomego usprawnienia przebiegu nabożeństwa, albo tzw. względów duszpasterskich, nie może służyć niczemu dobremu. Jak inaczej nazwać rozpowszechnioną praktykę spowiedzi podczas trwania Mszy? To są przecież dwie zupełnie różne rzeczywistości sakramentalne, które nie powinny dokonywać się w tym samym czasie i miejscu. Eucharystia jest dla świętych (powtarzam to słowo za „Didache”, najstarszą nauką apostolską), czyli chrześcijan pojednanych z Bogiem, a sakrament pojednania dla pokutników. Tymczasem popatrzmy na kolejkę penitentów czekających przed konfesjonałem podczas Mszy świętej. Oni bardzo często nie wiedzą, jak się zachować. Klękać czy nie klękać na dźwięk dzwonka, odmawiać czy nie odmawiać z innymi „Wierzę w Boga”? Z tej niepewności rodzą się niepewne odruchy: niewyraźnie mówione modlitwy lub ukradkiem czyniony znak krzyża. A przecież Eucharystia nie jest właściwym miejscem do czynienia gestów niezdecydowania.

Nie ma problemu, jeśli konfesjonał ustawiony jest w bocznej kaplicy, oddzielonej od głównej nawy. Ale jeśli spowiedź odbywa się w samym kościele, a uczestniczący we Mszy wierni dosłownie ocierają się o penitentów, najlepiej byłoby po prostu przenieść godziny spowiedzi na inny czas.

Nawet jeśli niektóre zachowania „praktyczne” są reakcją na rzeczywiste zamieszanie w kościele, to i tak lekarstwo bywa gorsze od samej choroby. Tak jest ze znakiem pokoju. Chcemy być mili dla innych, więc ściskamy dłonie wszystkich stojących w pobliżu. Trwa to długo, zdecydowanie za długo. Znak liturgiczny nie jest wymianą grzeczności. Jednak na tym nie koniec problemów: nasza rozwlekłość zderza się teraz z pośpiechem organisty, który intonuje „Baranku Boży” niemalże w kilka sekund po słowach księdza. A przecież wierni powinni mieć chwilę czasu na skupienie się przed tą ważną modlitwą przebłagalną. Tymczasem wychodzi na to, że organista gra już „zmiłuj się nad nami”, a ludzie ciągle jeszcze chodzą po ławkach i z uśmiechem ściskają sobie ręce.

Nic się na to nie poradzi, dopóki poczucie dyscypliny ze strony wiernych nie zejdzie się na nowo z poczuciem cierpliwości organisty. Liturgia to w końcu dzieło wspólnoty i tylko wspólnie możemy odnajdywać w niej pogubiony sens.