Najmłodszy więzień polityczny stanu wojennego

Z Anną Stawicką-Kołakowską rozmawia Anna Cichobłazińska

publikacja 06.12.2011 20:18

Do Ruchu Młodej Polski wstąpiłam, mając 16 lat. Drukowaliśmy ulotki, rozklejaliśmy je na ulicach Gdańska, wspieraliśmy „Solidarność”, drukowaliśmy książki, szczególnie te historyczne. Miałam poczucie, że robimy coś ważnego, że przełamujemy monopol władzy na prawdę. Byliśmy przeświadczeni, że jest to walka o godność, wówczas wolność nie była w zasięgu naszych możliwości.

Niedziela 49/2011 Niedziela 49/2011

 

Anna Cichobłazińska: – Dorastając w Gdańsku, w kolebce „Solidarności”, trudno było nie włączyć się w walkę z komuną. Jaki był Gdańsk Pani młodości?

Anna Stawicka-Kołakowska: – Gdańsk był taki jak cała komuna – ponury i beznadziejny. Azylem był dla nas kościół św. Brygidy i bazylika Mariacka, gdzie odprawiane były Msze św. za ojczyznę. To były miejsca, gdzie mogliśmy się poczuć wolni. Wydawało nam się, że wszyscy mają pragnienie wolności. Rzeczywistość jednak była inna. Gdy patrzę na moją klasę z liceum, to może 3-4 osoby na 34 uczniów angażowały się w cokolwiek, nawet nie w sensie fizycznym, ale mentalnym. Komuna niszczyła umysły, pragnienie wolności i samodzielności. Oczywiście, w Gdańsku ludzie łatwiej manifestowali sprzeciw wobec komunizmu, bo mieli doświadczenia roku 70.

Żyłam w specyficznej atmosferze, w środowisku opozycji, obcując z takimi ludźmi, jak Anna Walentynowicz, Ewa Kubasiewicz czy młodzież zaangażowana w Ruch Młodej Polski. Mieliśmy swój świat walki. Wydawało nam się, że poza tym nie ma nic innego.

– Pani rodzinne związki z ks. inf. Stanisławem Bogdanowiczem też zapewne wpłynęły na życiowe wybory...

– Przykład rodziny jest zawsze najważniejszy. W moim domu nikt nie ukrywał, że komunizm jest zły. Ks. inf. Bogdanowicz był niezłomnym kapłanem. Zawsze odważnie stawiał czoło komunistom. Tak było też w rodzinie. Nasi bliscy kuzyni (to byli kuzyni dziadka Jana Bogdanowicza) ze strony dziadka, trzej bracia Nowiccy zostali odznaczeni orderem Virtuti Militari w 1919 r. za obronę Podbrodzia na Wileńszczyźnie. Mój dziadek mógł wybrać sobie jednostkę, w której będzie służył, właśnie za to, że w 1920 r. organizował samoobronę na terenie Wileńszczyzny. Takie postawy rodzinne zobowiązują kolejne pokolenia. Jestem wdzięczna moim przodkom, moim wujkom, za dawany nam przykład. To jest także przykład dla moich dzieci, dla moich wnuków, żeby nie rezygnowały z walki o godność człowieka. Bo wolność teoretycznie już mamy, ale, niestety, ginie w niej gdzieś godność człowieka, która jest najważniejsza.

– Gdy ojczyzna była w potrzebie, przykład przodków zadziałał jak narkotyk, w konsekwencji została Pani najmłodszym więźniem politycznym stanu wojennego...

– Do Ruchu Młodej Polski wstąpiłam, mając 16 lat. Drukowaliśmy ulotki, rozklejaliśmy je na ulicach Gdańska, wspieraliśmy „Solidarność”, drukowaliśmy książki, szczególnie te historyczne. Miałam poczucie, że robimy coś ważnego, że przełamujemy monopol władzy na prawdę. Byliśmy przeświadczeni, że jest to walka o godność, wówczas wolność nie była w zasięgu naszych możliwości. Dzisiaj, z perspektywy czasu, nie mam wątpliwości, że sama wolność nie jest wartością najwyższą. Wolność bez wartości, bez afirmacji godności ludzkiej, nie ma znaczenia.

Przychodzi stan wojenny, góra Ruchu Młodej Polski jest internowana. A my, na tzw. wolności, stanowimy spójną grupę. Zaczęliśmy drukować ulotki. A że byliśmy młodzi, niedoświadczeni, to na jednej z ulotek napisaliśmy, gdzie nas można znaleźć. Na tej ulotce m.in. nazwaliśmy Jaruzelskiego „przywódcą junty zniszczenia narodowego”, zaprosiliśmy ludzi do udziału w modlitwie różańcowej w intencji ojczyzny. Odbywała się ona w każdą niedzielę w bazylice Mariackiej u ks. Bogdanowicza, po wieczornej Mszy św. Prowadziłam tę modlitwę w stanie wojennym (przed internowaniem robiła to Magdalena Modzelewska z Ruchu Młodej Polski). W niedzielę, po ukazaniu się naszych ulotek, na modlitwę przyszło mnóstwo ludzi. Najstarszy z naszej grupy, spodziewając się aresztowań, zdecydował się sam poprowadzić Różaniec (nam nie pozwolił pójść do bazyliki Mariackiej). Po zakończeniu modlitwy od drzwi bazyliki do komisariatu milicji, gdzie było ok. 50 m, ustawił się szpaler ZOMO. Wierni wychodzący z bazyliki szli prosto na komisariat. Naszego kolegę, oczywiście, aresztowali. W wyniku śledztwa nastąpiły dalsze zatrzymania. Nie mieliśmy doświadczenia, jak się zachować w więzieniu. Nie wiedzieliśmy, że można odmówić zeznań. Wcześniej, na jednym ze spotkań, gdy zastanawialiśmy się, jak się zachować w przypadku aresztowania, otrzymaliśmy sugestię od ukrywających się przywódców RMP, żeby w śledztwie przyznać się do tego, co SB będzie ewentualnie wiedzieć. Dla mnie jednak ważne były wskazówki mojego wujka – ks. Bogdanowicza, który mówił: „Pamiętaj, jak cię złapią z ulotkami, to krzycz, że to nie twoje ulotki. Do niczego się nie przyznawaj”. Na dowód przytaczał historię żołnierza Armii Krajowej, który po strzelaninie z UB porzucił karabin, a w areszcie powiedział, że to nie on strzelał i że to nie jego karabin. „Trzymaj się tego – mówił ks. inf. Bogdanowicz. – Nigdy do niczego się nie przyznawaj”. Skorzystałam ze wskazówek wujka. Gdy trafiłam do celi, doświadczone więźniarki polityczne powiedziały mi, że mogę odmówić zeznań.

– Dziś trudno uwierzyć, że tak młodzi ludzie sądzeni byli przez sądy wojenne...

– Z naszej grupy siedziało już 5 osób. 10 osób pozostało jeszcze na wolności. Zapadły wysokie wyroki. Ja miałam 17 lat, dwóch chłopców 18 lat, najstarszy –  21. Rozprawa odbywała się przed Sądem Marynarki Wojennej. W mojej sprawie zeznawała lekarka, która powiedziała, że w dniu, w którym były rozdawane ulotki, byłam chora. Podobnie zeznała przyjaciółka mojej mamy. Sędzia im nie uwierzył i zostałam skazana na 3 lata pozbawienia wolności i 4 lata pozbawienia praw publicznych. Moi koledzy dostali jeszcze wyższe wyroki, mimo że się przyznali. Ten, od którego SB wyciągnęło najwięcej informacji, dostał wyrok 5 lat więzienia. Pozostali dostali po 4 lata. Nie winię ich za to, że się przyznawali. Nie mieli woli, by kogokolwiek skrzywdzić. Po prostu nie wiedzieli, jak się zachować, a SB miało swoje sposoby zastraszania. Po ogłoszeniu wyroku oburzenie na sali wypełnionej rodzinami i znajomymi nie miało granic. Na sędziów posypały się wyzwiska. Krzyczano: Hańba! Bandyci! Mój tata napluł na prokuratora Ringa. Nikt nie powstrzymywał emocji, choć za takie zachowanie groziło kolegium. W drodze do więzienia „lodówka” (więźniarka bez okien – przyp. red.), w której nas przewożono, poruszała się slalomem, gdyż przed więzienną budą jechał samochód z wujkiem (oczywiście, nie był to ks. Bogdanowicz, ale inny wujek) i mamą, którzy wygrażali pięściami konwojującym nas strażnikom.

 

 

– Licealistka z dobrego domu trafia do osławionego więzienia w Fordonie. Jak Pani wspomina ten czas?

– Przeczytałam o tym wiele lat później w dokumentach otrzymanych z IPN-u. Moje zachowanie przed komisją penitencjarną tak zostało skomentowane: „Skazana nie żałuje, że przebywa w zakładzie karnym i tego, za co została skazana. Uważa się za więźnia politycznego”. Byłam krnąbrnym więźniem, ciągle się buntowałam przeciw regulaminowi. Ten mój więzienny bunt to nie było żadne bohaterstwo. Muszę to wyraźnie podkreślić. W latach 50. więźniowie polityczni za takie zachowanie jak nasze w stanie wojennym zostaliby natychmiast zamordowani. Wykorzystywałyśmy przestrzeń, jaką można było wykorzystać, by się buntować. Przykład szedł ze strony starszych koleżanek. Siedziałam z Ewą Kubasiewicz (skazana na 10 lat więzienia), z Wiesią Kwiatkowską (skazana na 5 lat więzienia). W więzieniu uczyły nas historii, przekazywały wiedzę o opozycji, przekonywały, że nawet w więzieniu jesteśmy wolne, że nikt nas tu nie złamie. Ponieważ ciągle miałam zatargi ze służbą więzienną, moje starsze koleżanki napisały skargę do sądu penitencjarnego, że jako małoletnia jestem karana za moją postawę – m.in. pozbawiono mnie tzw. rygoru M1, przysługującego młodocianym. Przyjechał sędzia penitencjarny Michał Łącki. Wszedł do celi, wyprosił naczelniczkę więzienia i wychowawczynie. Usiadł z nami i zaczął rozmawiać. Do mnie powiedział ciepło: „Wiesz, załatwię, że wyjdziesz z więzienia na przerwę w karze”. Po dwóch tygodniach przyjechał z glejtem rocznej przerwy w karze w celu kontynuowania nauki. Wstawił się za mną mimo uwag naczelniczki, że jestem „elementem niezresocjalizowanym”. Na taką przerwę w karze skierował także 18-letniego Arka Makara. Ewa Kubasiewicz również dostała przerwę w karze. Wyszłam z więzienia bez podpisania lojalki ani zobowiązań, że nie będę prowadziła działalności politycznej, mimo że taki nacisk był na mnie wywierany.

– Z papierami więźnia politycznego chyba niełatwo było kontynuować naukę?

– To prawda. Z kuratorium otrzymałam dokument podpisany przez komisarza wojennego ds. oświaty, w którym napisane było, że ponieważ pozbawiona jestem praw obywatelskich, nie mam prawa do nauki. Pojechałyśmy z mamą do sędziego Łąckiego do Bydgoszczy. On powiedział, że pozbawienie praw publicznych nie daje podstaw do relegowania ze szkoły. Wujek – ks. inf. Bogdanowicz stwierdził jednak, że nie ma sensu, bym wracała do liceum w Gdańsku, bo podłożą mi pierścionek lub dolary i jeszcze gorzej mnie załatwią. Zaczął jeździć po Polsce i szukał dla mnie szkoły prowadzonej przez siostry zakonne. Znalazł takie miejsce pod Poznaniem w Pobiedziskach, w liceum prowadzonym przez siostry Sacré Coeur. Dyrektor s. Wanda Corde opowiedziała mi po latach, że za wujkiem jeździło SB i straszyło siostry prowadzące szkoły, że jeżeli mnie przyjmą, z pewnością nie unikną najrozmaitszych represji. Wujek wybrał dla mnie świetną szkołę, dawała głęboką formację religijną, moralną i gruntowne wykształcenie. Był to jeden z najwartościowszych okresów w moim życiu. Po tej szkole nie miałam szans na Uniwersytet Gdański, a i studiowanie historii na UG nie miało sensu. Złożyłam papiery na KUL. Katolicki Uniwersytet Lubelski odegrał wielką rolę w moim życiu, uczył, jak poznawać historię, jak rozumieć świat, dawał też solidną i głęboką formację religijną.

– Czy wybór kierunku studiów był podyktowany właśnie tym zadaniem nałożonym przez przodków?

– Historią interesowałam się od wczesnego dzieciństwa. Dziadek tak barwnie opowiadał, że miałam ochotę wsiadać na konia i ruszać do boju. A później kształtowały mnie wydawnictwa podziemne z końca lat 70. Zrozumiałam, jak bardzo ukrywana jest prawda o ludziach, którzy tak wiele przeżyli i mają prawo do tego, by o nich pamiętać i ich afirmować. Poznawana nielegalnie historia uświadamiała nam, w jakiej zakłamanej rzeczywistości żyjemy. Odkryłam, że nauczanie historii jest ważną misją, którą chcę realizować. Gdy kilka lat później wybrałam studia historyczne, nie zadawałam sobie pytania, gdzie będę pracować, wiedziałam, że z moimi poglądami i z moją przeszłością nie będzie to takie proste. Wówczas najważniejsze było to, żeby znać prawdę.

– Została Pani jednak nauczycielem...

– Rzeczywiście, przez 16 lat pracowałam jako nauczycielka. Nauczanie historii to wspaniała przygoda. Po pierwsze, kontakt z młodzieżą w czasach, gdy młodzieży nikt nie wychowuje. A młodzież jest otwarta, pragnie poznawać świat przez historię. I wówczas ta praca daje ogromną satysfakcję i radość. Oczywiście, chciałabym to dalej robić, ale nie mam już takiej możliwości.

Obszerniejszą wersję wywiadu można przeczytać na stronie: www.niedziela.pl

Anna Stawicka-Kołakowska (rocznik 1964) już jako 16-letnia uczennica VI Liceum Ogólnokształcącego w Gdańsku zaangażowana była w działalność opozycyjną. Uczestnictwo w wiecach rocznicowych lat 70. i działalności wydawniczej Ruchu Młodej Polski określiło jej postawę, gdy gen. Jaruzelski ogłosił w Polsce stan wojenny. Aresztowana w marcu 1982 r., po dwumiesięcznym śledztwie została skazana przez Sąd Marynarki Wojennej na 3 lata więzienia i 4 lata pozbawienia praw publicznych. Karę odbywała w osławionym Zakładzie Karnym w Fordonie k. Bydgoszczy. Była najmłodszą więźniarką polityczną stanu wojennego (17 lat). Obecnie, po likwidacji gimnazjum, w którym była zatrudniona, od roku jest bezrobotna. Żona Andrzeja Kołakowskiego, barda wolnej Polski, matka dwóch synów i córki.