Ku spotkaniu z pięknem i mądrością

Rozmowa z MAŁGORZATĄ MUSIEROWICZ

publikacja 21.04.2012 17:01

Rozmowa z MAŁGORZATĄ MUSIEROWICZ – autorką i ilustratorką, nagradzanych i tłumaczonych na wiele języków, książek dla dzieci i młodzieży, mamą czwórki dzieci

Don BOSCO 4/2012 Don BOSCO 4/2012

 

Dlaczego opowiadanie bajek, legend, snucie historii jest ważne dla dzieci?

Ależ nie tylko dla dzieci! Dorośli też za tym przepadają. Proszę zrobić eksperyment i – na przykład w pociągu – zacząć ludziom opowiadać, w odpowiednim rytmie, z zawieszeniami głosu, z mimiką, z punktami zwrotnymi akcji, jakąś naprawdę ciekawą historię. Już po chwili wszyscy odłożą gazety, wybudzą się z drzemki i zawisną wzrokiem na opowiadaczu. Potrzeba snucia i słuchania opowieści jest pewnie równie stara, jak ludzka mowa. Dopuszczam nawet możliwość, że mowa po to właśnie powstała, żeby ludzie mogli wreszcie dać wyraz opowieściom, które w nich się rodzą, żeby dali świadectwo przeżyciom, które stały są ich udziałem lub o których ktoś im opowiedział. Przecież nawet malowidła naskalne z czasów pierwotnych opowiadają bez słów całe historie: o polowaniu, o myśliwych, o bitwach, wędrówce i o śmierci. Ludzkość nosi w sobie jakiś imperatyw snucia opowieści, zamykania swoich doświadczeń w przekazywanych historiach. Dzieci oczywiście także mają tę potrzebę i – podobnie jak dorośli – uczą się życia z tych opowieści, uczą się jego prawideł i odbierają znaczące przestrogi. W dodatku dobra opowieść otwiera przed dzieckiem przestrzeń, której samo jeszcze nie było w stanie poznać czy przemierzyć. Podając czytelne, jasne przykłady, opowieść uczy życia.

Czy współczesne opowieści snute na łamach książek, ale też filmowe, podają takie właśnie czytelne, jasne przykłady?

Z całą pewnością są takie utwory. Popełnilibyśmy błąd, potępiając w czambuł wszystko, co powstaje w czasach, które nam się akurat nie podobają, bo żyjemy tu i teraz, i razi nas to czy owo. Nie wątpmy nigdy w to, że obok nas żyją na tym globie ludzie dobrzy i mądrzy, utalentowani, pełni dobrej woli, ludzie, którzy kochają dzieci i którym leży na sercu ich dobro i pomyślny rozwój. Ludzie, którzy czują w sobie odpowiedzialność za przyszłość tych dzieci i za przyszłość świata. Gdyby takich ludzi, takich twórców nie było, już dawno żylibyśmy na powrót w dżungli i okładalibyśmy się maczugami.

To co się stało, że współcześni recenzenci i część publicystów określają jako marne dzieła, w których dobro i zło jest jasno zarysowane?

Na pewno w historii ludzkości zbyt wiele powstało opowieści ckliwych, ściśle moralizatorskich, artystycznie chybionych. „Z dobrych uczuć robi się złą literaturę” – pisał André Gide. Szkoda, że to pomogło wrzucić do jednego worka inne dzieła z ambicją moralną, w tym wybitne. Proszę jednakże zauważyć, że nie dotyczy to w żadnej mierze autentycznych baśni i podań ludowych, legend rycerskich itp., wyrastających z najbardziej autentycznego podglebia kultury.

Dlaczego?

Ponieważ taka opowieść jest pełna szlachetnej prawdy, do tego stopnia, że żaden krytyk, żaden prześmiewca, żaden nihilista, nie jest w stanie jej zaszkodzić. A przecież wciąż są podejmowane takie próby – daremnie.

Czy sukces „Shrecka” nie świadczy jednak o tym, że nie są to próby daremne? A to, że w jednej z recenzji ekranizacji pierwszej części „Narnii” ubolewano, że film może byłby i dobry, gdyby zło i dobro nie były tak jednoznacznie zarysowane, nie świadczy o tym, że stare, dobre opowieści nie mają się jednak tak dobrze, jak byśmy sobie tego życzyli? 

Kłopot w tym, że nie oglądałam „Shrecka” , ani też „Opowieści z Narnii”, więc trudno mi odpowiedzieć na to pytanie w sposób pełny. Shreck jest tak brzydko narysowany, że za nic bym nie wysiedziała dwu godzin w kinie, patrząc na tę zieloną, nieinteligentną twarz. A adaptacje filmowe dzieł literackich oglądam niechętnie, bo rzadko trafiają się udane, wierne i nie spłycone. Jednak fakt, że krytyka ubolewa nad czymkolwiek, nie znaczy jeszcze, że publiczność podziela jej zdanie.

Czy jednak takie działania w dłuższym czasie naprawdę nie mogą zaszkodzić klasycznym bajkom, skoro już mówi się o tym, że wiele z nich jest zbyt brutalnych dla dzieci, np. „Czerwony Kapturek”?

Te stare, dobre opowieści zawsze w końcu są górą. To tajemnicza siła mitu. Proszę popatrzeć, co o nich pisze Bruno Bettelheim. Okrucieństwo „Czerwonego Kapturka” jest czysto symboliczne i dzieci doskonale to wychwytują, przyjmując zarazem głębsze przesłanie baśni. Utwory płytkie, niemądre, łatwe, powierzchowne, zostaną szybko strawione, wydalone i zapomniane. Nie pozostawiłyby pewnie nawet śladu w odbiorcy, gdyby nie przykry fakt, że jednak, niestety, przyjmowane w dużych, codziennych dawkach rozleniwiają jego umysł i psują smak.

To „psucie” kultury jest działaniem celowym?

Sądzę, że problem, który Pani porusza, nie dotyczy wyłącznie naszych czasów. Przecież relatywizm nie jest niczym nowym. Zresztą, zauważmy, że pisanie utworów literackich przeznaczonych specjalnie dla dzieci, zaczęło się dopiero w XVIII-XIX wieku, zależnie od strefy geograficznej. Dawniej baśń, legenda, epos były dla wszystkich. Kiedy zaczęto ilustrować specjalną twórczością kolejne nurty wychowawcze, pojawiła się literatura dydaktyczna, tendencyjna (lepsza i gorsza) i oczywiście zaraz zrodził się bunt przeciwko tej tendencji, bo to przecież dla ludzkości typowe. „Ci, którzy twierdzą, że sztuka nie powinna propagować doktryn, mają zazwyczaj na myśli doktryny sprzeczne z ich własnymi” – celnie zauważył Borges. A więc mamy do czynienia z pewną prawidłowością, podobnie jak w fizyce, co formułuje zasada Newtona („Każda akcja wywołuje reakcję”). Nowością w naszych czasach jest ponad miarę rozbuchany konsumpcjonizm, który niestety przekłada się i na twórczość, i na jej percepcję. Ataku płytkiej pospolitości na taką skalę literatura i sztuka nie przeżywały nigdy dotąd.

 

 

To znaczy, że sztuka odpowiada na popyt, a popyt jest teraz płytki?

Powiedziałabym raczej, że to dysponentom sztuki, spragnionym szybkiego zysku, wydaje się, że odpowiadają na zapotrzebowanie klienteli. Ale ileż można oglądać filmów o gangsterach albo prostytutkach, albo o przestępcy, który odsiedział wyrok, wychodzi na wolność, a tu go ktoś znów namawia na skok? Ile można czytać o zbuntowanych nastolatkach albo o konflikcie z matką? W pewnym momencie to się robi nudne. Nie wierzę w to, że płytkie pragnienia wystarczą przeciętnie inteligentnemu człowiekowi na całe życie. Kiedyś musi nastąpić zbrzydzenie pospolitością.

A może to właśnie sztuka powinna „zbrzydzać” tę pospolitość, a nie ulegać jej?

Rzecz oczywista. To jest jej zadanie. To właśnie pragnienie wyrwania się „nad poziomy” przydaje skrzydeł. Sztuka powinna stale stwarzać ludzkości szansę na spotkanie z pięknem i mądrością. Nawet jeśli jest spychana na ubocze przez skrzeczącą pospolitość, to przecież JEST, istnieje, i w jakimś momencie może stać się olśnieniem, radością, ocaleniem.

Często jednak, niestety, sama bywa zwyczajnie brzydka. Nie sprzeniewierza się tym samym własnej roli?

Kultura powinna człowieka podnosić, wspierać, przydawać mu godności i mądrości. Nawet jeśli nie daje mu gotowych wzorców i rozwiązań – a bynajmniej nie musi! – powinna, tak czy inaczej, ostatecznie wieść go w stronę Dobra. Jeśli prowadzi w odwrotnym kierunku, staje się zaprzeczeniem samej siebie.

Zatem możemy mówić w wielu przypadkach o antykulturze raczej... To działanie celowe?

Zapewne. Dobrze wyszkolony odbiorca reklam jest chętnym konsumentem. Ale pewnie to też idzie siłą bezwładu – łatwo jest produkować rzeczy tanie, niewymagające wielkich umiejętności ani od wykonawcy, ani od odbiorcy.

Co się stało, że współczesna kultura poszła w złą stronę? Dlaczego kiedyś kupując książkę dla dzieci można było być pewnym, że ona się dla dzieci nadaje, a dziś trzeba ją najpierw przeczytać albo najpierw obejrzeć film (nawet animowany), żeby mieć pewność, że nie ma w nich treści dla dziecka niebezpiecznych?

Nie wiem! Ale widzę w tym zjawisku jakąś przerażającą chęć samozagłady. Cywilizacja, która deprawuje, niszczy, nerwicuje własne dzieci, jest chora. Zabija własną przyszłość.

Myśli Pani, że można to zjawisko jeszcze odwrócić?

To przecież w dużej mierze od nas zależy. Od twórców i od odbiorców sztuki. Nadzieja jest zawsze, dopóki mamy ochotę przeciwstawiać się psujom i głupcom, i dopóki potrafimy przynosić i przyjmować dobrą nowinę.

Co powinniśmy konkretnie robić?

Ujmę to krótko: myśleć! Nie ulegać tzw. trendom i modom, mieć w sobie nonkonformizm, przekorę i własne, jasno określone, zdanie. Mieć mocne zasady, ale i swego rodzaju niepodległość ducha. I z takim instrumentarium brać się do konkretnej pracy. Każdy na własnym, jak to się kiedyś malowniczo mawiało, odcinku.

Czym powinna się wyróżniać dobra książka czy film dla dzieci i młodzieży?

Powinny przede wszystkim nie szkodzić, nie niszczyć, nie brukać. Powinny też mieć w sobie jakąś jasność, dobroć, szlachetność. Dzieci to delikatne istoty. Łatwo je nieodwracalnie skrzywdzić.

Jak je zatem skutecznie chronić przed zalewem (nawet na listach szkolnych lektur) złej literatury?

Pilnować! Pewnie, że nie tak, jak pilnowano na przykład mojej cioci; dawano jej do czytania Quo vadis, lecz sklejano kartki, które podejrzane były o sianie zgorszenia. Na pewno mamy prawo dbać o dobór książek, trafiających do rąk naszych dzieci. Ważne: najpierw musimy sami je przeczytać! I dużo z dziećmi rozmawiać.

Czytała Pani wszystkie książki, zanim przeczytały je Pani dzieci?

Tak jest, jako stary mól książkowy i wieloletnia pożeraczka druku, no i – dodajmy – autorka literatury dla dzieci i młodzieży – albo już znałam od dawna te książki, albo czytałam je na świeżo, niekoniecznie zresztą jako ewentualny cenzor; raczej z ciekawości i dla przyjemności. Bardzo szybko zresztą zorientowałam się, że dzieci, którym nadany zostanie pewien dobry ton, wdrożony smak literacki, zmysł moralny, doskonale potrafią, kiedy podrosną, same odróżnić dobro od zła i bezbłędnie odsiać szmirę.

Jakie pozycje im Pani polecała?

Polecałam im książki dobre – te, które sama kiedyś pokochałam i te, które właśnie się ukazały. Ale potem radziły sobie już bez mojej pomocy – co nie znaczy, że zaprzestano u nas takiego polecania; przeciwnie, proceder ten się rozszerzył i wzbogacił o nowe wektory: teraz to dzieci i wnuki polecają nam nowo odkryte, ciekawe książki. I nawzajem. Dodajmy, że telewizor, ten morderca wyobraźni, u nas właściwie nie istniał – był zawsze zepchnięty na daleki plan, chyba że akurat wydarzyło się coś epokowego, wtedy oglądali go wszyscy.

Czy przy pisaniu książek przyświeca Pani misja wychowawcza, czy to po prostu opowiadanie historii?

Jedno i drugie, oczywiście.

A skąd pomysł na pisanie historii dobrych, ciepłych, rodzinnych w świecie, który karmi się przemocą, agresją?

No właśnie dlatego je piszę, że są, moim zdaniem, potrzebne. Sama mam czworo dzieci, troje wnuków. Piszę także po to, żeby dzieci i młodzież, podobne do tych moich najbliższych, mieli po prostu coś miłego do czytania.

Myśli Pani, że taka twórczość ma szansę przetrwać, czy skazani jesteśmy wyłącznie na „złą” kulturę?

Dopóki są na świecie mądre dzieci i dobrzy rodzice, a także – dobre dzieci i mądrzy rodzice, dopóty będą poszukiwane książki stające po stronie dobra i mądrości.

rozmawiała Małgorzata Tadrzak-Mazurek