To są rekolekcje! Tu się pije!

Iza

publikacja 02.06.2012 22:31

Takiego finału nikt się nie spodziewał. W korytarzu kilka zapłakanych dziewcząt milcząc wpatrywało się w podłogę. Ci, którzy poszli dalej, wytrzymywali kilka minut, nim pojawiały się pierwsze, mimowolne łzy...

Wzrastanie 6/2012 Wzrastanie 6/2012

 

Uwaga na bagaże – szkło!

To miała być kolejne, spokojne rekolekcje za miastem. Wczesnym rankiem autokar czekał już pod szkołą. Pani Grabowska cytowała regulamin wycieczki, gdy maturzyści walczyli z pierwszakami o miejsca z tyłu pojazdu. Rekolekcje oficjalnie rozpoczęte.

Trzy wychowawczynie próżno starały się zaprowadzić porządek na pokładzie. Uczniowie chwalili się alkoholowym asortymentem. Słysząc o flaszce spirytusu, siedzący obok mnie Rafał przewrócił oczami, i powiedział o swojej markowej whisky. Następnie podniósł podręczny plecak, oparł go o kolano odziane w dziurawe dżinsy. „– Czego szukasz?” –zapytałam. „– Fajek. Zaraz będzie postój”.

Patent na Grabowską

Dojechaliśmy. W budynku  odbyło się rytualne narzekanie na wszystko wokół. Ksiądz Daniel z uśmiechem podszepnął gospodyni domu, żeby się nie przejmowała. „Młodzież, widzi pani, nawet, jak im się podoba, to nie powiedzą. To dobre dzieciaki, tylko przebrane” – powiedział z autentyczną sympatią. Wychowawczynie nie próbowały nawet poskromić barwnego tłumu. „Które dziewczyny chciały pięcioosobowy?” – pani Trela zmęczonym głosem usiłowała przekrzyczeć blisko czterdzieścioro uczniów.

Nadia, Sandra, Karolina i Monika poszły za mną wąskim korytarzem, pachnącym drewnem i pastą do butów. Pokój miał zepsute drzwi i bladozielone ściany. „– Wiecie...” – zaczęła Monika z pretensją. Nerwowo odgarnęła włosy z nienaturalnie opalonej twarzy. „– Ja rozumiem, że to nie hotel. Ale to już jest przesada” – trzasnęła drzwiami. Te jednak zaskrzypiały z wyrzutem, odbiły od framugi, i obrażone zastygły w rozwarciu. Dziewczęta przywiązały jeden koniec szalika ramy łóżka, drugi do klamki drzwi, by je zamknąć. Następnie uraczyły się butelką coca-coli z odrobiną wódki, czy może odwrotnie. „– To nasza ostatnia wycieczka” – westchnęła Monika, patrząc w czubki nowych butów. „– Zaraz matura i koniec zabawy” – dodała Karolina wyławiając nitkę ze szklanki z drinkiem. Jednak po kilku kolejnych łykach, dziewczyny zapomniały o troskach. „– Ten patent z szalikiem ma swoje plusy” zachrypiała Nina. „– Jak się dobrze zawiąże, to Grabowska nam tu nie wlezie, jak będziemy pić wieczorem”. Zamyśliła się odrobinę, i wprawnym ruchem opróżniła swoją szklankę.

Spirytus – profilaktycznie

Wielu uczniów nie czekało z alkoholem do wieczora. W trakcie popołudniowego spaceru, Robert, dziewiętnastoletnia wersja Pana Zagłoby, nieco się zataczał. Szłam niespiesznie wzdłuż strumienia, padający śnieg zasłaniał krajobraz zwartą kurtyną. Ktoś, jak słyszałam, starał się mnie dogonić.

„– Hej!”. Odwróciłam się.

„– Chcesz może?” – Czarek z iskierkami w oczach wyciągał w moim kierunku butelkę z tajemniczą cieczą. „– Spirytus!” – odpowiedział, nim zdążyłam zapytać. „– Ale nie żeby się uchlać o tej godzinie. Tylko rozgrzać trochę”. Pociągnął nosem, poprawił szalik. Dogonił nas Rafał, którego kolano konsekwentnie oglądało świat przez podarte dżinsy. Rozejrzał się i sięgnął do kieszeni po papierosa. „– A wiesz, pani Krawiec powiedziała do Roberta...” – nad jego kozią bródką pojawił się ironiczny uśmiech „– ...że jak już pije cały dzień, to trudno, byle tylko potrafił ustać na nogach, wyobrażasz sobie?”

Trzeźwo, kochani, nie dam rady

Po spacerze wszyscy udali się do kapliczki. Ksiądz Daniel, młody człowiek o kruchych okularach, i jeszcze bardziej kruchej sylwetce, spoglądał na zebranych. Pomyślałam, że gdyby lekturowy Mały Książę miał 30 lat, byłby mniej więcej taki jak on. Patrzył, jak uczniowie  pchają się do ostatnich ławek, by stać się niewidzialnymi. „– Maski” – powiedział bardziej do siebie, niż do kogokolwiek innego. „– Wszyscy macie maski”.

Wieczorem w zielonym pokoju zebrała się cała śmietanka towarzyska. Chwiejnym krokiem przyszedł Robert, jego rubaszny uśmiech był o kilka procent szerszy niż zwykle. Czarek usiadł koło mnie, zaciekawiony  zawartością kosmetyczki. Rafał raził nas lampą błyskową, zaś Komar, barczysty piłkarz, wpatrywał się szczenięcym wzrokiem w Nadię, która dała mu kosza. Ona sama zaś z irytacją oznajmiła, że ciężko wytrzymać rekolekcje na trzeźwo. „– Nic straconego!” Monika poprawiła i tak już nienaganny makijaż i klasnęła w dłonie. „– Karolina, gdzie schowałaś tę imieninową? Dawaj, szkoda czasu” – zawyrokowała w końcu. Pozostało przywrócić współpracę szalika z drzwiami, i zadbać, by wieczór upłynął przyjemnie. Przy czym „upłynął” pasuje w tym kontekście jak ulał. Czy może – jak nalał.

Msza żywych trupów

Drugiego dnia rano śniło mi się, jakaś kobieta krzyczy do mnie. „– Przecież to nie wyjazd do sanatorium, tylko rekolekcje! Tu się pije, kobieto!”.

Atmosfera w zielonym pokoju nie była już tak beztroska. Wychowawczynie przyłapały w nocy niepełnoletnią, pijaną Sandrę, palącą papierosa na balkonie. Cisza. Nadia wzruszyła ramionami na znak, że nic jej nie obchodzi. Karolina z niesmakiem przełykała nieświeży napój mówiąc, że na kaca lepsze to, niż nic. Monika wzdychając dała nam do zrozumienia, iż nieprzespana noc upoważnia ją do narzekania.  Podłoga skrzypiała pod stopami licealistów, wchodzących niechętnie do kaplicy. Ksiądz Daniel spojrzał na uczniów. „– Potrzebujecie się ukrywać?” – zapytał zagadkowo. Nie śmieli popatrzeć na niego, stali ze spuszczonymi, obolałymi głowami. „– Co jest w was takiego, że nie chcecie być sobą, że nie umiecie odmówić? Myślisz, że byłbyś gorszy, gdybyś odmówił?” Nie rozumieli go kompletnie. „– Niech się stanie światłość...” – czytał z Księgi Rodzaju. Promień słońca poraził zaspane twarze. „...Różne zwierzęta: bydło, i zwierzęta pełzające...”. Zgrzyt ciężkich drzwi oznajmił pojawienie się w kaplicy spóźnionych. Pierwszy wszedł ciężko dyszący, postawny młodzieniec o gęstych brwiach. Za nim wślizgnął się do sali drobny chłopiec o lepkich włosach, nerwowo rozglądając się na boki.

 

 

Ksiądz mówił dalej: „... i dlatego nie rozumiem, dlaczego wielu z was nie chce pokazać światu, jak dobrym jest człowiekiem” – zaciekawienie uniosło kilka zaspanych głów.

„Znam was. Rozmawiałem z każdym. Wtedy jesteście prawdziwi, otwarci, troski i uczucia. Przed sobą nawzajem udajecie kamienie, jakbyście się wstydzili prawdy...”

Większość udawała, że nie słyszy. Tak było wygodniej.

W poszukiwaniu ziarna

Po drugiej nocy niemal trzeba było wzywać pogotowie. Kilka osób nie było w stanie otworzyć oczu. Było już wiadomo, że te rekolekcje nie przejdą bez echa. Wychowawczynie zapowiadały zmianę regulaminu szkoły oraz wydalenie z niej niektórych osób. Zaczęło się pakowanie. Przygnębienie, zmęczenie i wszędobylski ból głowy zdawały się flegmatycznie opływać ośrodek gęstą mgłą.

Pokoje były posprzątane, a plecaki pękały w szwach, gdy cała grupa czekała na śniadanie. Robert rozglądał się po stole, znudzenie i sarkazm wyginały jego twarz. Czarek z kubkiem herbaty w ręce oparł się o ścianę, i zastygł. Trzy dość tęgie pannice obraziły się na cały świat. Siedziałam obok dziewcząt z zielonego pokoju, gdy dosiadł się do nas ksiądz Daniel. Poprawił swe niemal niewidoczne okulary.

„– Wiecie dziewczyny, że nie jedziemy prosto do domu?” – zagadał, wodząc wzrokiem po sali. „– Zahaczymy jeszcze o jedną miejscowość” – zdradził nam. Nadia popatrzyła na niego pytająco.

„– Tam jest takie miejsce, które pozwala zasiać ziarno. A co z nim zrobicie... to już zależy od waszej wolności”. Popatrzyły na księdza z politowaniem. Monika i Karolina wymieniły porozumiewawcze spojrzenia, i wzruszyły ramionami. Wkrótce wsiedliśmy do autobusu. „– Odwiedzimy naszych przyjaciół” – poinformował ksiądz ku zmieszaniu licealistów. „– Najpierw pójdziemy do sklepu, możecie też im kupić jakieś cukierki” – uśmiechnął się szeroko. „– To straszne łasuchy są”.

Świat pozorów kontra kolorowa sala

Wysiedliśmy pod nowoczesnym budynkiem, przypominającym szkołę. Licealiści wyszli na spotkanie „naszym przyjaciołom”. To, co zobaczyłam, przerosło moje oczekiwania. Osoby, które na co dzień sprawiały wrażenie silnych, nie dających się wzruszyć, teraz stały rozczulone w progu tajemniczego pokoju. Wewnątrz na kilku łóżeczkach zobaczyliśmy dzieci, niepełnosprawne fizycznie i psychicznie. Leżały wśród kolorowych pluszaków, patrzyły na nas zaciekawione, uśmiechnięte, machały rękami, by przywołać nas do siebie. Dziewczęta z zielonego pokoju nie wytrzymały. Wróciły się do korytarza, gdzie ubrały ciemne okulary i opuściły głowy. Wstydziły się łez nawet przed sobą nawzajem. Nie poszły dalej.

Tymczasem między łóżeczkami chodziła pielęgniarka o miękkim głosie. „...Kaziu na przykład...” – pogłaskała chłopca z porażeniem mózgowym – „...został podrzucony. Przyniosła go do nas jego mama którejś nocy, i zostawiła na progu z karteczką z napisem, że prosi, by się nim zająć”. Następnie przedstawiła Kubusia. „– On z kolei – posmutniała – stracił rodziców. Oboje chorowali... no i sam został. I wiecie, on teraz do mnie mówi mamo, prawda, Kubuś?” Kubuś nie odpowiedział, jedynie skierował na nią wzrok dotąd utkwiony w twarzy zszokowanego Roberta. „– Możecie ich pogłaskać, lubią serdeczny dotyk. To najwięcej, co można im dać”.

Pierwszy przełamał się Szymon, sportowiec z drugiej klasy. Reszta patrzyła zdumiona. Chwilę później dotarliśmy do świetlicy, pełnej zabawy i uśmiechu. To był zupełnie inny, kolorowy świat. To my byliśmy tu inni i smutni. To my nie docenialiśmy tego, co mamy. To oni są szczęśliwi, a najbardziej ci, którzy nie mają świadomości, że istnieje inna rzeczywistość.

„– Widzicie Mariusza?” – opowiadała dalej Siostra, wskazując chłopca na wózku inwalidzkim, który przeglądał jakieś karteczki. „– Jest bardzo wesoły, ale i bardzo chory. Wymaga operacji nerek, ale ma też słabe serce. Żaden lekarz nie chce się podjąć tego zabiegu, a stan Mariusza, niestety...” – przerwała, nie chcąc wypowiadać na głos tego, co nieuniknione. Podeszłam do chłopca, który co prawda nie wypowiadał ani słowa, ale doskonale rozumiał. Był jednym z tych, którzy nie wiedzieli o świecie poza świetlicą. Musiał mnie polubić, bo rozglądnąwszy się, czy nikt niepowołany nie patrzy, wyciągnął z kieszeni album. Z zapałem pokazał mi swój skarb – wycięte z gazet zdjęcia wozów strażackich. Zapytałam, czy chciałby być strażakiem. Śmiał się, kiwał głową, energicznie machał rękami. Potargany, strażacki kalendarzyk z 1997 roku był oczkiem w głowie Mariusza. Takich jak on nie brakowało w tym miejscu.

Licealiści byli zakłopotani, odarci z codziennego podziału ról. Niektórzy przestali dbać o to, co pomyślą inni, i podchodzili do mieszkańców kolorowej sali. Witali się, zabawiali ich. Widziałam, jak zdumieni obserwują siebie nawzajem, gdy nikt już nie umiał kryć łez. Zamknęłam oczy, i w wyobraźni usłyszałam głuche, zwielokrotnione  stuknięcie, jakby coś z impetem spadło na podłogę: to właśnie opadły maski.

Imiona bohaterów zostały zmienione

 

TAGI: