Protest lekarzy, lęk pacjentów

Alicja Dołowska

publikacja 24.07.2012 22:20

Protest lekarzy oznacza lęk pacjentów. A poziom ich lęku i bez protestu jest w Polsce wysoki. Wywołują go trudności w dostępie do leczenia. I ceny leków, za które pacjent z własnej kieszeni musi zapłacić w aptecznym okienku. Za leki Polacy dopłacają najwięcej w Europie

Niedziela 30/2012 Niedziela 30/2012

 

Dlatego forma protestu, jaką lekarze przyjęli w sporze „receptowym” z Narodowym Funduszem Zdrowia, wywołała u wielu chorych niepokój. Była to powtórka ze styczniowego protestu, gdy zbuntowani medycy postanowili wypisywać recepty na 100 proc. bądź przybijać pieczątkę „Refundacja do decyzji NFZ”, co również oznacza pełną odpłatność.

Na szczęście protest objął tym razem głównie gabinety prywatne, bo większość publicznych przychodni i szpitali miała już z NFZ podpisane umowy do końca roku. Na pacjencie taki protest wymusza  bieganie do innych lekarzy z prośbą o przepisanie recepty z refundacją. Do których lekarzy? Z tym był problem, ponieważ mimo deklaracji nowej szefowej NFZ Agnieszki Pachciarz, że za każdym razem, gdy lekarz poprawi receptę innego lekarza wystawioną na 100 proc., otrzyma 25 zł, ponad 92 proc. lekarzy oświadczyło na portalu Konsylium24.pl, że recept poprawiać nie będzie. Nie zamierza też donosić

na kolegów, bo warunkiem wypłaty tego wynagrodzenia miało być dodatkowo dostarczenie do NFZ recepty wraz z danymi protestującego lekarza.

W związku z tym do przepisywania recept wyznaczono placówki szpitalne i punkty nocnej pomocy medycznej.

Gry wojenne

Protest był do przewidzenia, tylko że władza grała na czas. Chodziło m.in. o kwestionowaną przez lekarzy możliwość nakładania kar pieniężnych za błędy w wypisywaniu recept. Styczniowe starcie lekarzy z władzą skończyło się spóźnioną interwencją ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza i szybką nowelizacją ustawy o refundacji leków w parlamencie, z której kary usunięto. Cóż z tego, skoro zostały przeniesione… do rozporządzenia szefa NFZ i nowych umów na wypisywanie recept z lekarzami. Zaaranżowano sytuację: winien jest zły prezes NFZ – Jacek Paszkiewicz. „Dobry”, ale bezradny – minister Arłukowicz. Nikomu nie przyszło do głowy, że ten „dobry” miał prawo rozporządzenie Paszkiewicza w sprawie kar unieważnić, ale tego nie zrobił. Min. Arłukowicz uzależnił zmiany w umowie od wyboru nowego prezesa NFZ i zadeklarował ze swej strony pilne działania, aby ta procedura zakończyła się jak najszybciej. Na żądanie lekarzy i Arłukowicza premier Paszkiewicza odwołał.

Ale nowa prezes NFZ po negocjacjach z lekarzami (prowadzonych na dzień przed strajkiem) wycofała w umowach zapis o obowiązku zwrotu kwoty nienależnej refundacji i… zamieniła na karę 200 zł za każdy błąd w oznaczeniu odpłatności za lek. Tymczasem, zdaniem lekarzy, możliwość pomyłki jest bardzo duża, bo listy refundacyjne są teraz bardzo skomplikowane. Do tego dochodzi jeszcze obowiązek znajomości wskazań rejestrowych każdego preparatu handlowego. Lekarze, nie chcąc popełniać błędów i za nie płacić, podnieśli bunt.

Nowa prezes NFZ wyjaśnia, że chodzi o nadużycia skutkujące ubytkiem publicznych pieniędzy na leczenie. W ten sam sposób Arłukowicz tłumaczy dziś utrzymanie kar. Trudno odmówić racji osobom, które stoją na straży prawidłowego wydatkowania grosza z wciąż zbyt szczupłej puli na ochronę zdrowia. Tym bardziej że receptowe nadużycia lekarzy i naciągania lekarzy przez pacjentów się zdarzają. Mówi się o niewielkiej skali, zaledwie 7 proc. recept, ale w dramatycznej sytuacji finansów NFZ liczy się dziś każda złotówka. Zdarzają się lekarze wypisujący bezpłatnie na kombatanckie recepty viagrę, środki antykoncepcyjne czy – modny bardzo dla utrzymania młodości – hormon wzrostu.

Byłoby wysoce krzywdzące stosowanie odpowiedzialności zbiorowej i obarczanie winą za patologie wszystkich lekarzy, ale jakiś sposób uszczelnienia systemu jest potrzebny. Nie tylko recept, ale i świadczeń medycznych czy szpitalnych kolejek. Czy jednak w formie takich kar? I bez instancji odwoławczej? Przecież miało być zupełnie inaczej. Uszczelnienie systemu przez elektroniczny rejestr świadczeń medycznych, e-recepty i e-zwolnienia oraz plastikowe karty pacjenta obiecywała rządząca przez całą ubiegłą kadencję, bez lekarskich protestów, minister Ewa Kopacz. To miało być oczko w głowie resortu zdrowia. Niestety, pozostawiła po sobie nie tylko nieszczelny system, ale też słynny pakiet ustaw zdrowotnych, z którego była dumna. Gdy objęła funkcję marszałka Sejmu, wyszło na jaw, że ustawy zawierają buble prawne. – Okazały się zbiorem niespójnych, w wielu miejscach niekompatybilnych zapisów, z których wyłania się prawo dziurawe jak szwajcarski ser – komentuje poseł PiS Bolesław Piecha.

O poziomie intelektualnym i moralnym parlamentarzystów koalicji rządzącej, zasiadających kolejną kadencję w fotelach na Wiejskiej, niech świadczy fakt, że wielu z nich, ponownie obradując w sejmowych i senackich komisjach zdrowia, poprawia teraz w trybie pilnym ustawy zdrowotne, które sami rekomendowali poselskim klubom, przyczyniając się do ich uchwalenia arytmetyczną większością głosów, nie zważając na krytyczne uwagi opozycji.

I nie chodzi tylko o styczniową „błyskawicę” związaną z ustawowymi karami dla lekarzy. Przed 1 lipca, dosłownie w ostatniej chwili, znowelizowano ustawę, według której hospicja miały być traktowane jak przedsiębiorstwa, bo większości z nich groziła likwidacja: zakaz darowizn, wspomagania 1 proc. PIT i korzystania z pomocy wolontariuszy. Nowelizując ustawę o działalności leczniczej, uratowano też wiele szpitali, bo gdyby nie legislacyjne poprawki, od 1 lipca każdy szpital musiałby mieć wykupioną kosztowną polisę od zdarzeń medycznych pod rygorem zaprzestania działalności. Tymczasem prawie 40 proc. szpitali jest zadłużonych, i nie dotyczy to wyłącznie placówek publicznych, bo są wśród nich także te przekształcone w spółki kapitałowe. Obowiązek ubezpieczeń dla szpitali przedłużono na 2014 r. Do tego czasu będą nieobowiązkowe. Jednak szpitale, które kupiły już polisy, plują sobie teraz w brodę, bo idą ciężkie czasy, a one wpakowały się w koszty. I jeszcze prawnicy zwracają uwagę, że trzeba bardziej precyzyjnie określić, co ma oznaczać „zdarzenie medyczne”, czym ma się różnić od powikłania czy błędu medycznego.

 

 

 

– Czujemy się oszukani, bo podeszliśmy do sprawy poważnie, a wykupiona polisa mocno obciążyła nasz budżet – mówi Józef Maciołek, wiceprezes Powiatowego Centrum Zdrowia w Kluczborku.

Nóż na gardle

W rankingu 33 krajów ujętych w Europejskim Konsumenckim Indeksie Zdrowia Polska zajmuje 27. miejsce. Od 2009 r. wyprzedziły nas nawet Słowacja i Litwa. Gorzej niż Polska w badaniach plasują się: Węgry, Albania, Macedonia, Łotwa, Rumunia, Bułgaria. W opinii autorów badań najgorzej wypadają w Polsce: dostęp do nowoczesnych leków, wysoka umieralność na raka oraz czas oczekiwania na wizytę u lekarza i na zabiegi w szpitalu.

Z powodu rosnącego bezrobocia i w sumie niewysokich zarobków Polaków nieciekawie przedstawia się perspektywa spływania składki zdrowotnej i budżetowego zasilania systemu ochrony zdrowia w bieżącym i przyszłym roku. Mazowieckiemu Oddziałowi NFZ już dziś brakuje 800 mln zł na świadczenia zdrowotne. Mazowsze, gdzie udzielana jest największa liczba wysokospecjalistycznych procedur medycznych, z tytułu „janosikowego” oddaje z podatków innym regionom niemal co drugą złotówkę. Poza tym algorytm, według którego dzielone są przez NFZ środki na cały kraj, nie uwzględnia kosztów świadczonych usług, które na Mazowszu są największe w Polsce. Według przewidywań, w 2013 r. niedobór środków na Mazowszu wyniesie 1 mld zł!

Istnieje duże ryzyko rezygnacji szpitali z nieopłacalnych procedur, co spowoduje ograniczenie dostępu do świadczeń podstawowych.

Dramat niedofinansowania ochrony zdrowia narasta, ponieważ świadczenia z NFZ nie zawsze wystarczają na leczenie pacjentów. Do tego dochodzą wydatki inwestycyjne. Sporo kosztuje sama obsługa zadłużenia. Samorządowcy alarmują, że przy tych niedoborach ustawa o systemie informacji w ochronie zdrowia, od 1 sierpnia 2014 r. nakładająca na świadczeniodawców obowiązek pełnej elektronicznej dokumentacji medycznej, będzie niewykonalna.

Długi samorządów wobec banków w ciągu roku wzrosły aż o 30 proc. i sięgają ponad 83 mld zł. Jeśli samorządy nie pokryją zadłużenia szpitali, będą musiały przekształcić je w spółki. A właśnie pierwszy z przekształconych w spółkę szpitali – w Kwidzynie – ma pójść pod młotek, bo samorząd ma nóż na gardle i chce sprzedać 80 proc. swoich udziałów. Szpitalna „Solidarność” zebrała podpisy pod wnioskiem o referendum mieszkańców w tej sprawie – odbędzie się ono 12 sierpnia.

Mówiąc szczerze, nóż na gardle mamy wszyscy. Maciej Hamankiewicz, prezes Naczelnej Izby Lekarskiej, która przez pierwsze sześć dni protestu była – oprócz Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, Porozumienia Zielonogórskiego i innych organizacji lekarskich – oficjalnie stroną protestu z NFZ, powiedział jakiś czas temu „Niedzieli”: „Lekarz został ustawiony w takim miejscu systemu, w którym to on dystrybuuje deficytowe dobra, a to definiuje go jako jedyną osobę odpowiedzialną za jego złe funkcjonowanie”. Ma rację. Dlatego trzeba zmienić system i ludzi nim zarządzających. Zadbać o dobre prawo, byśmy nie skakali sobie do oczu. Zdrowie w Polsce zawsze było „polityczne”. Lekarz nie powinien odwracać się od pacjenta nawet w taki sposób, że wystawi mu receptę, której chory nie będzie mógł w ogóle zrealizować (ze względu na stan zdrowia), albo nie będzie miał za co w 100 procentach jej sfinansować. Pacjent i lekarz są na siebie skazani i powiązani więzią szczególną – nie do oszacowania. Dlatego powinniśmy być po tej samej stronie, zanim zaufanie do lekarzy  zniszczą w pacjentach politycy. Nie dajmy się podzielić, bo to, co lekarzom i pacjentom funduje rząd, to upokorzenie. Ten protest jest politykom zapewne na rękę, by zaoszczędzić na refundacji leków i odwrócić uwagę od dramatycznej sytuacji finansowej ochrony zdrowia.

Prezes samorządu lekarskiego poinformował po sześciu dniach protestu, że Naczelna Rada Lekarska zawiesiła protest, ale nadal aktualne są postulaty środowiska, o których realizację Porozumienie Organizacji Lekarskich przez akcję „receptową” wciąż kontynuuje starania. „Wierzymy, że mediacje, które zaoferował w tym konflikcie Business Centre Club, przyniosą skutek. Dajemy rządzącym jeszcze jedną szansę. To nie oznacza rozłamu w środowisku” – podkreśla Hamankiewicz.

Pacjentom pozostaje nadzieja, że świadczeniodawcy z płatnikiem się w końcu dogadają.