Jezus był Azjatą

Z o. dr. Janem Koniorem, jezuitą znawcą kultury Dalekiego Wschodu rozmawiają Sławomir Rusin i Marcin Jakubionek

publikacja 29.07.2012 06:10

Franciszek Ksawery wyruszył więc do Chin, ale nigdy tam nie dotarł. Mając 48 lat umarł schorowany w wiosce rybackiej na wyspie Shanchuan Dao. Do Państwa Środka dotarli jednak inni jezuici.

List 7-8/2012 List 7-8/2012

 

Przebywał Ojciec wielokrotnie w Chinach, Japonii i Korei, zna więc Ojciec Daleki Wschód dość dobrze. Jak odbierane jest tam chrześcijaństwo?

Chrześcijaństwo dla mieszkańców Dalekie­go Wschodu to religia obca. I nie chodzi tu o samą Ewangelię, ale o to, że głosi się ją „po europejsku", a nasz sposób myślenia bardzo różni się od chińskiego czy japońskiego. Lu­dzie Wschodu mówią to, co widzą, my tym­czasem mówimy to, co myślimy. W Azji na początku jest obraz, potem pojawia się myśl. Widać to nawet w piśmie, którym mieszkań­cy tej części świata się posługują. Przecież to pismo ideograficzne, wywodzące się z obraz­kowego. Kiedy Chińczyk uczy się języka an­gielskiego i pada np. słowo house, czyli dom jia , to on je najpierw niejako narysuje, a dopiero potem zapamięta. Zauważmy, w Chi­nach, Japonii czy Korei właściwie nie ma ma­larstwa abstrakcyjnego, nie ma kubizmu, nie ma chińskiego czy koreańskiego Picassoa. Na obrazach oglądamy wodospady, góry, rzeki, ludzi. Co innego w Europie - dla nas ważne jest myślenie abstrakcyjne, metafizyczne. W Azji liczą się konkrety, doświadczenie. Dlatego Azjaci mają wielką trudność np. w zrozumieniu filozofii Arystotelesa, św. Tomasza, czy pojęć, takich jak byt (esse). Jak to zobaczyć?

Chrześcijaństwo trafiło jednak do Chin dość wcześnie...

Tak, ale w wydaniu heretyckim, nestoriańskim. Do Chin zaniósł je mnich Alopen z Syrii ok. 625 r. Wspomina o tym stela kamienna z mia­sta Xian . Była to dawna stolica Chin, tutaj znajduje się słynna - odkryta 40 lat temu -te­rakotowa armia. Nestorianizm, mimo iż miał bardzo prężnych misjonarzy (nestorianie byli obecni nawet w otoczeniu Dżyngis-chana), ostatecznie zanikł. Brakowało miejscowych powołań, a to ważny czynnik przetrwania każ­dej religii. Dziś pozostały po tym okresie jedy­nie stele, krzyże i kilka ruin.

Na nowo i z większą mocą chrześcijań­stwo zaczęło trafiać do Chin i Japonii pod koniec XVI w. Najpierw do Japonii za spra­wą jezuitów, a mówiąc ściśle św. Franciszka Ksawerego, który przybył w 1549 r. na wyspę Kagoshima. Jego przewodnikiem był japoński rozbitek Yajirō.

Jak przyjęto tam chrześcijań­stwo?

Ksawery był oczarowany Japonią. Gościnnie przyjmowano go na Kiusiu i Honsiu, uzyskał zezwolenie na wykładanie zasad wiary. Po­czątkowo misje przynosiły dobre rezultaty. Ro­sła liczba wiernych, przede wszystkim wśród warstwy samurajskiej. Działalność rozpoczęły trzy misje - w Bungo, Hirado i Yamaguchi -skupiały się one przede wszystkim na przy­swajaniu języka i doskonaleniu terminologii, koniecznej do przekazywania chrześcijań­skich treści.

Misjom sprzyjała polityka prowadzona przez szogunat i przychylność japońskiego przywód­cy, Ody Nobunagiego. Liczył on na pomoc w zwalczaniu wpływów religii buddyjskiej. Źródła podkreślają jego bezwzględną walkę z tą reli­gią. Postawa wielu daimyō (jap. , potężni i wpływowi władcy ziemscy), którzy decydowali się przyjąć chrzest, była przez misjonarzy od­czytywana bardzo pozytywnie, tymczasem na ich decyzję wpływ miała pokusa zysków, pły­nących z handlu z Portugalczykami. Chrześci­jaństwo rozwijało swoją działalność poprzez zakładanie szpitali, niesienie pomocy potrze­bującym, budowę drukarni.

Z czasem jednak szogun Hideyoshi zaczął podejmować wrogie wobec katolików działa­nia. Było to dużym zaskoczeniem, gdyż z ra­portu Towarzystwa Jezusowego wynikało, że Hideyoshiemu leżała na sercu sprawa chry­stianizacji Korei i Chin, a jezuici byli podejmo­wani na jego dworze z szacunkiem.

Co się stało?

5 lutego 1597 roku w Nagasaki na wzgórzu Nishizaka ukrzyżowano 26 chrześcijan. Na pod­jęcie takich środków wpłynął prawdopodobnie konflikt pomiędzy jezuitami a franciszkanami, którego głębszego podłoża należy szukać w rywalizacji hiszpańsko-portugalskiej. Nie mniej ważne mogły okazać się informacje, jakie mia­ły dotrzeć do władz japońskich. Według nich Europa chciała powiększać swoje wpływy i terytoria handlowe kosztem Japonii, a misje miały temu służyć.

W 1611 r. Japonia wydała wojnę obcej so­bie religii. Weszła w etap izolacji i zakończyła stulecie ożywionych kontaktów z krajami euro­pejskimi. W 1614 r. rozpoczęły się już konkret­ne prześladowania. Wielu wiernych zginęło śmiercią męczeńską (byli zakopywani żyw­cem, wieszani, krzyżowani w wodzie, paleni, wrzucani do gejzerów). Gminy chrześcijańskie zeszły do podziemia, a przyjezdnym misjo­narzom groziło niebezpieczeństwo. W 1643 r. męczeńską śmierć poniósł polski jezuita o. Wojciech Męciński.

Prześladowania rozszerzały się na całą Ja­ponię. Katolicy chrzcili potajemnie swoje dzie­ci, uczyli ich katechizmu, w ukryciu zbierali się na wspólne modlitwy. Pozostały z tego okresu zapisy pieśni i modlitw. Pod koniec 1637 r. katolicy na półwyspie Shinabara (na południe od Nagasaki) chwycili za broń przeciwko prze­śladowcom, ale zostali okrutnie wymordowani. Histografia japońska określiła powstanie jako bunt chrześcijański.

Z pierwszego okresu prześladowań 26 mę­czenników w Nagasaki zostało kanonizowa­nych w 1862 r. W kilka lat później 205 męczen­ników z XVI wieku zostało beatyfikowanych. Wreszcie, kilka lat temu ukończono proces beatyfikacyjny 188 męczenników z przełomu XVII i XVIII wieku.

Zanim wybuchły prześladowania, Ksawery usłyszał od Japończyków słowa, które bardzo go zastanowiły: „Jak wasza religia może być prawdziwa, skoro nie jest wyznawana w Chi­nach?". W tym okresie wszystko, co pochodzi­ło z Chin, było najważniejsze, najlepsze, było prawdą. Chiny były wzorem, podobnie chiński język. Japończycy najpierw posługiwali się pismem chińskim, a pismo japońskie z niego wyewoluowało.

Franciszek Ksawery wyruszył więc do Chin, ale nigdy tam nie dotarł. Mając 48 lat umarł schorowany w wiosce rybackiej na wyspie Shanchuan Dao. Do Państwa Środka dotarli jednak inni jezuici.

 

 

Działalność misyjna była dla jezu­itów bardzo ważna…

Kościół jest z natury misyjny, więc misyjni są też jezuici. Tym, co odróżniało ich od innych misyjnych zakonów (franciszkanów i domini­kanów), było podejście do inkulturacji. Ignacy Loyola mawiał: „Kiedy głosisz komuś Ewange­lię, musisz wejść jego drzwiami, a wyjść swo­imi". W takim sposobie myślenia tkwił sukces misyjny jezuitów w Chinach. Zasadę tę stoso­wali: Matteo Ricci, Adam Shall von Bell, Jakub Rho, Michał Boym - najbardziej znany polski misjonarz w Chinach - czy Jan Mikołaj Smogulecki, astronom i matematyk.

Jakie były początki takich misji?

Po przyjeździe na miejsce budowano nieduży dom zakonny i kościół w miejscowym stylu architektonicznym. Chodziło o to, żeby nowe przesłanie przedstawić w sposób jak najbar­dziej bliski ludziom, we wnętrzu, które stylem niewiele różniło się od dobrze im znanego. Z tego też względu jezuici starali się poznać klasykę literatury chińskiej, historię kraju i jego kulturę. Było to o tyle istotne, że w Chinach panowały zupełnie inne stosunki społeczne niż w Europie. Chiny jako pierwsze państwo w historii wprowadziły egzaminy na urzędników państwowych, i to jeszcze przed naszą erą. Egzamin był niezwykle trudny, trwał tydzień, ale jeśli komuś, bez względu na pochodzenie, udało się go zdać, zyskiwał wysoką pozycję na drabinie społecznej - zostawał mandarynem. W Europie jeszcze do niedawna o wszystkim decydowało urodzenie. Chińczycy, Japończy­cy i Koreańczycy ogromną wagę przywiązy­wali - i do dziś przywiązują- do nauki, nie do pochodzenia. Jezuici, którzy docierali do Chin, byli świetnie wykształceni nie tylko w teologii czy filozofii, ale również w matematyce, astro­nomii, sztuce, muzyce, jak również w naukach technicznych, co w tym kontekście już na star­cie stawiało ich w dobrej pozycji.

Pierwsi jezuiccy misjonarze w Chinach wychodzili z założenia, że Ewangelia nie kłóci się z żadną kulturą, dlatego nie trzeba ewangelizować kultury, zmieniać jej na chrze­ścijańską (w domyśle europejską), ale trzeba ewangelizować ludzi w tej kulturze żyjących. Należy więc poznać miejscowy język, filozo­fię i kulturę i stać się Chińczykiem dla Chiń­czyka. Pomagał w tym określony ubiór czy noszenie długich bród. Jezuici pozwalali się nawet nosić w lektykach, na co oburzali się franciszkanie. Ale takie były w Chinach zwy­czaje. Jeśli byłeś mandarynem z Zachodu, było to konieczne.

Ta metoda ewangelizacji przyniosła pożądany efekt?

Tak. XVII w. to czas wielkiego rozkwitu chrze­ścijaństwa w Chinach. Cesarz chiński Kangxi dał tylko jezuitom (choć misje prowadzili też franciszkanie i dominikanie) edykt prawny po­zwalający na ewangelizowanie całych Chin. Miał do nich największe zaufanie. Wydaje się, że gdyby w tym czasie nawróciła się przynaj­mniej połowa Chin, to duża część Azji byłaby dziś katolicka. Dlaczego? Bo -jak wspomnia­łem - Chiny były pewnym wzorcem dla krajów ościennych.

Jezuici od początku działalności ewangeli­zacyjnej nastawieni byli na nawracanie wład­ców i osób wpływowych. Franciszkanie nato­miast skupiali się na prostym ludzie. Cesarz był w Chinach panem życia i śmierci wszystkich Chińczyków. Jezuici wiedzieli, że jeśli zdobę­dą go dla chrześcijaństwa, zdobędą Chiny. Nie było to jednak łatwe. Żeby przekonać do sie­bie Chińczyka, trzeba zrobić na nim wrażenie, trzeba go olśnić. Jezuici starali się w tym celu wykorzystać wiedzę, którą posiadali, która sta­ła się pierwszym i najważniejszym narzędziem ewangelizacji. Otwarli obserwatorium astrono­miczne w Pekinie, udało się im nawet zmienić błędne poglądy chińskich astronomów. Tym zdobyli zaufanie cesarza. A ponieważ kultura chińska (japońska i koreańska też) jest bardzo pragmatyczna, uznano, że chrześcijaństwu -skoro ma tak wybitnych uczonych - warto się bliżej przyjrzeć.

Jeden z najważniejszych jezuickich misjo­narzy, Matteo Ricci, napisał nawet „Traktat o Przyjaźni" jia you lun , w którym połą­czył mądrość grecką, europejską, z chińską. To była jego pierwsza książka wydana przez jezuitów dla chińskich elit, świetnie zresz­tą przez nie przyjęta. „To piękny prezent dla przyjaciół" - powiedział o tej książce Feng Yin-gjing, sławny uczony i cesarski urzędnik. Było to w roku 1601.

W działaniu jezuitów nie było elementów agresywnego katolicyzmu, nie było obwiesz­czania, że tylko nasza religia jest prawdziwa, a wszystkie inne zasługują na piekło. Ostatecz­nie w każdej religii są elementy prawdy.

Skoro tak dobrze im szło, to dlacze­go Chiny nie przyjęły chrześcijań­stwa?

Pomiędzy jezuitami a innymi zakonami, ale też papieżem, wybuchł spór o tzw. ryty chiń­skie (dianli wenti  ). To poważna rana w historii Kościoła w Chinach. Powiedziałbym nawet, że najpoważniejsza. Uniemożliwiła ona prowadzenie misji w Chinach przez ok. 300 lat.

Na czym polegał ten spór?

Pod koniec XVII w. jezuici zostali oskarżeni przez inne zakony o to, że głosząc Ewangelię poszli na zbyt daleko idące ustępstwa wzglę­dem Chińczyków. Próbowali bowiem określać Boga chińskimi pojęciami, sprawowali liturgię po chińsku, włączali w chrześcijańską du­chowość ważne elementy chińskiej kultury. Zezwalali np. na kult przodków i ceremonie honorujące Konfucjusza, co dla Chińczyków miało wielkie znaczenie, ale raczej społeczne niż religijne. Poza tym ubierali miejscowe sza­ty mandarynów zamiast chodzić w sutannach. Niestety trzystuletni spór o chińskie ryty był debatą nie tyle z Chińczykami, co o Chiń­czykach. Jej uczestnikami byli jezuici, domi­nikanie, franciszkanie, augustianie, Paryskie Towarzystwo Misyjne, około 26 kolejnych papieży, kardynałowie Świętego Oficjum, Kongregacji Propaganda Fide. Niejasności, często błędnie interpretowane fakty, nie tylko przyniosły wiele cierpienia, ukazując słabość rozeznania władz Kościoła, ale przyczyniły się także do negatywnej lekcji misjologii. Pozosta­ło niewyjaśnione na owe czasy zagadnienie: jak zaadaptować, czy nie zaadaptować reli­gię do kultury chińskiej, a tę kulturę do religii chrześcijańskiej?

 

 

Powiedział Ojciec, że jednym z zarzutów było określanie Boga chińskimi pojęciami. W czym tkwił problem?

W Japonii i Chinach nie było pojęcia Boga. Franciszkanie i dominikanie próbowali więc używać łacińskiego słowa Deus, ale ono było obce, niczego nie mówiło, nic ze sobą nie niosło. W chińskiej filozofii i kulturze było pojęcie Szangdi   ±4, czyli najwyższej siły, pana na wysokościach. Istniało też słowo „niebo" tian , ale nie w naszym znaczeniu teologicznym. Była to raczej wielka nieokre­ślona siła. Odpowiednim określeniem wyda­wało się zaproponowane przez Matteo Ricciego Tianzhu - Pan Niebios, i tym terminem posługiwali się jezuici.

Jak zakończyła się sprawa rytów chińskich?

Potępieniem ich przez papieża, na co cesarz zareagował wypędzeniem z kraju wszystkich misjonarzy. W Chinach pozostało tylko kilku jezuitów darzonych przez cesarza szczegól­nym szacunkiem. Spełniali oni na dworze waż­ną rolę, byli tam matematykami i astronomami.

Wydaje się, że papież nie miał obiektyw­nych informacji na temat tego, co działo się w Chinach. Brakowało też chyba chęci zrozu­mienia problemu. Kolejni papieże ufali świa­dectwom misjonarzy zaangażowanych w spór i w ten sposób górę nad rzetelnym osądem brała ludzka zawiść.

Początek krytyce rytów chińskich dał do­minikanin, Juan Baptista de Morales, który przybył do Chin w 1633 r. Dziesięć lat później przedstawił w Rzymie swoje spostrzeżenia z wyprawy. Sformułował 17 zapytań, które ude­rzały w jezuitów. Po dwóch latach Propaganda Fide (dzisiejsza Kongregacja ds. Ewangeli­zacji Narodów) przyznała mu rację i potępiła praktyki jezuickie w Chinach. To był wstrząs dla naszego zakonu. Do Rzymu wyruszył z Chin jezuita, Martino Martini, i w 1651 r. prze­konywał Ojca Świętego i Propaganda Fide, że Morales nie miał powodów, by formułować ta­kie oskarżenia. Papież Aleksander VII 23 mar­ca 1656 r. przyznał Martiniemu rację. Ale to nie był koniec sporów.

Co stało się dalej?

W 1665 r. w Kantonie miała miejsce konfe­rencja misyjna, której zadaniem było ujedno­licenie przez zakony metod pracy w Chinach. Franciszkanie zaaprobowali na niej ryty chiń­skie, jednak po zakończeniu konferencji, znów dominikanin, o. Domingo Fernandes Navarette, zaatakował w Rzymie jezuitów. W 1676 r. napisał książkę, w której skrytykował jezuickie metody misjonarskie. Rozpaliła ona na nowo dyskusję.

Oliwy do ognia dolał biskup Karol de Tour-non, z Paryskiego Stowarzyszenia Misyjnego, który w swoim wikariacie zabronił jezuitom wszelkich praktyk związanych z rytami chiński­mi. W 1697 r. Święte Oficjum znów rozkazało zbadać sprawę rytów chińskich. Po 6 latach dyskusji, w 1704 r., papież Klemens XI potępił ryty chińskie. Wysłał Karola de Tournona do Chin i nadał mu tytuł patriarchy antiocheńskie­go i ambasadora pomocniczego Indii i Chin. To nie był dobry wybór. Legat powinien raczej poszukiwać jedności niż podziału, tymczasem już na samym początku swej działalności potę­pił on w Goa uznany ryt malabarski! Wywołało

to furię miejscowego biskupa, który napisał list do Watykanu z prośbą o zmianę decyzji. Gdy legat przybył do Pekinu, był pełen podejrzeń i wrogości wobec cesarza. Cesarz też nie po­został obojętny. Trudno w takiej atmosferze o jakikolwiek dialog. Klemens XI jednak całko­wicie ufał swojemu wysłannikowi i przyznał mu rację nawet w kwestii rytów malabarskich. Co więcej, wyniósł go do godności kardynała. Swój sprzeciw wobec rytów chińskich papież wyraził w bulli Ex Indie Die.

Zapewne zostało to źle odebrane w Chinach...

Wydalono misjonarzy, pojawiły się prześla­dowania. Papież, świadomy powagi sytuacji, chcąc uniknąć przemocy skierowanej prze­ciwko katolikom, wysłał - w miejsce zmarłego de Tournona - kolejnego legata; był nim Carlo Ambroggio Mezzabarba. Ten także upierał się przy bulli Ex Indie Die. W rozmowie z cesa­rzem Kangxi w 1720 r. przedstawił on stanowi­sko potępiające ryty chińskie. Cesarz odebrał to jako osobistą zniewagę.

Kolejny papież, Benedykt XIV, potwierdził ważność bulli Ex Indie Die i wszystkim nie­posłusznym misjonarzom nakazał przyjazd do Europy w celu odbycia pokuty i złożenia przysięgi posłuszeństwa. Benedykt XIV był ostatnim papieżem, który sprzeciwiał się ja­kiejkolwiek inkulturacji w Chinach. Ostatecznie 28 lutego 1941 r. Propaganda Fide zakończyła kontrowersje wokół rytów chińskich.

Cena za niemal 300 lat sporów i niepodję­cie twórczego ryzyka w ewangelizowaniu Chin jest olbrzymia. Do tego trzeba też dodać okres komunistyczny, zwłaszcza rewolucji kultural­nej (1966-76) za Mao Tse-tunga.

Obecnie mamy w Chinach do czy­nienia z dwoma Kościołami: pod­ziemnym i „oficjalnym"...

Na przełomie IV i III w. przed Chr. jeden z interpretatorów Konfucjusza, Mencjusz, sformu­łował doktrynę, która obowiązuje do dziś: „Na niebie nie może być dwóch słońc". Oznacza to tyle, że wszystko musi być podporządko­wane jednemu ośrodkowi władzy, religia rów­nież. Władza w Chinach rości sobie prawo do kontrolowania na podległym jej terenie każdej religii. W przypadku katolicyzmu oznacza to np. decydowanie, kto będzie biskupem. Pró­ba mianowania biskupa przez papieża jest odbierana przez władze jako ingerencja w wewnętrzne sprawy Chin. Dlatego mamy dwa Kościoły: jeden wierny władzy chińskiej, drugi - papieżowi.

Kościół podziemny jest nieustannie prze­śladowany. Wielu księży, biskupów i świeckich przebywa w więzieniach i obozach pracy. Ko­ściół podziemny to Kościół cierpiący. Często rodziny księży nie mają nawet pojęcia, gdzie ich krewny jest osadzony i czy jeszcze żyje. Sytuacja ta rodzi podziały wśród duchownych; jedni się załamują i odchodzą, inni pozostają wierni. To wielka i krwawiąca rana w Kościele chińskim.

 

 

Tym bardziej że pomiędzy tymi dwoma Kościołami nie ma różnic doktrynalnych…

To prawda. Poza tym Watykan nigdy nie wydał ekskomuniki dla żadnego mianowanego przez chińską władzę biskupa. Co więcej, Benedykt XVI niektórych biskupów Kościoła „oficjalne­go" zaakceptował. Zrobił to niewątpliwie po to, aby rozładować pewne napięcia, żeby zbliżyć oba Kościoły do jedności. Obecny papież na­pisał nawet list do chińskich katolików, bardzo dobry zresztą, ale niestety spotkał się on z ne­gatywnym przyjęciem ze strony władz Pekinu, jako kolejna ingerencja Kościoła w wewnętrz­ne spawy Chin.

Podziały między chińskimi duchownymi wi­doczne są nawet w Europie. W Niemczech i w innych miastach Europy, gdzie kształcą się chińscy klerycy, zarówno z Kościoła „oficjalne­go", jak i podziemnego, dochodzi między nimi do różnych napięć. Sam byłem tego świad­kiem.

Jaki procent ludności chińskiej sta­nowią katolicy? Czy jest to zauwa­żalna liczba?

Na miliard trzysta milionów Chińczyków raczej nie jest to liczba zauważalna. Nikt dokładnie nie wie, ilu jest katolików w Chinach. Niektóre źródła podają, że od 12 do 24 milionów, ale to tylko szacunki. Jedno jest pewne, są to bardzo gorliwi chrześcijanie. Tam, gdzie są prześlado­wania, tam jest też wielka gorliwość. Może w tym wielkim morzu ludności nie są zauważani, ale są kroplą, która z mocą Ducha Świętego drąży skałę. I tylko On zna czas, kiedy ich pra­ca i wierność wyda owoce.

A jak jest w Korei i Japonii?

Chrześcijaństwo trafiło do Korei w bardzo nietypowy sposób. To chyba jedyny kraj na świecie, który poprosił o chrześcijańskich mi­sjonarzy. Koreańczycy usłyszeli w XVII w. o nowej religii w Chinach. Pojechali do Państwa Środka, zbadali, czym jest chrześcijaństwo, przywieźli Biblię i książki jezuitów wydane po chińsku i zaczęli rozpowszechniać katolicyzm w swoim kraju. To była zasługa najpierw ludzi świeckich. Chrześcijaństwo rozwija się tam do tej pory. W Korei Południowej żyje obec­nie 6 milionów katolików. Nie wiemy, jak jest w Korei Północnej, bo zajmuje ona pierwsze miejsce wśród 50 krajów świata, które najbar­dziej prześladują wyznawców Chrystusa, ale wiemy, że katolicy tam są.

W Japonii katolicy stanowią ok. 1-1,5% lud­ności. To niewiele jak na 130 milionów miesz­kańców Kraju Kwitnącej Wiśni. Mamy w Japo­nii uniwersytety, mamy szkoły, Kościół jest w niej obecny i zauważalny, ale nie przekłada się to na zwiększenie liczby wiernych. Japończy­cy mają bardzo pragmatyczne, wręcz materia-listyczne podejście do życia.

Czy to znaczy, że w ogóle nie są religijni?

Są, ale na swój sposób. Nie brakuje w Japonii świątyń. Jeśli jednak spytamy Japończyka, w co wierzy, to odpowie, że to zależy. Jest trochę buddystą, trochę szintoistą, ale ślub najchęt­niej weźmie w Kościele katolickim ze względu na piękną oprawę. U nas takie myślenie jest nie do przyjęcia. My lubimy jasność, zasadę: niech wasza mowa będzie „tak tak, nie nie". Mentalność ludzi Wschodu jest nieco inna. Kiedy rozmawiam z Japończykiem, zanim doj­dę do sedna problemu, muszę wcześniej dość długo krążyć wokół. My, Europejczycy, od razu przechodzimy do rzeczy. Tam podstawowa za­sada rozmowy brzmi: „Nie mogę urazić twoich uczyć, nie mogę cię obrazić". Chińczyk nie po­trafi powiedzieć „nie". Nawet gdy mówi „nie", to robi to tak, żeby tego nie powiedzieć. Dlatego nie zadaje się Azjacie niewygodnych pytań, bo on się pogubi, nie będzie wiedział, jak z tego wybrnąć.

Japończyk jest perfekcjonistą, ma ogromną cierpliwość i samodyscyplinę. Ceni rodzinę. W Azji małżeństwo zawsze pełniło ważną rolę. Rodzina jest w pewnym sensie - nawet dla nie­wierzących - sakramentem, elementem wiel­kiej jedności. Tego nie widać w Ameryce czy w Europie, gdzie mamy wielką falę rozwodów. Tymczasem do niedawna w Japonii rozwód był nie do pomyślenia.

Ale mentalność Azjatów chyba tro­chę się zmienia?

Największym problemem staje się kult pienią­dza, zwłaszcza w Chinach, które przeżywają boom ekonomiczny. Trzeba jednak przyznać, że w różnych rejonach Chin różnie to wygląda. W regionach bogatszych, na południu, np. w Szanghaju, gdzie ludzie żyją dostatnio, łatwiej trafić z Ewangelią, tu z religijnością nie jest źle. Na północy, gdzie Chińczycy dopiero starają się wzbogacić, jest znacznie gorzej. Tam też dokonuje się znacznie więcej aborcji, nawet w 8 i 9 miesiącu ciąży, zwłaszcza jeśli ma się urodzić dziewczynka. Czasem dziewczynki wyrzuca się na śmietnik tuż po porodzie. W Chinach, w Japonii, w Korei, w Indiach zawsze ceniono tylko męskiego potomka i tylko przy narodzinach chłopca składa się rodzicom gra­tulacje. Nawet dzisiaj, kiedy kobiety zdobywa­ją tytuły naukowe, pełnią ważne stanowiska, także państwowe, to płeć je określa. Kobieta jest zawsze tylko kobietą. Jeszcze teraz zda­rza się, że Japonka idzie kilkanaście metrów za mężem, a kiedy ten przychodzi do domu, podaje mu z ukłonem kimono. Japończyk po pracy najpierw idzie do pubu z kolegami, bo oni są najważniejsi. Cóż, kultura azjatycka to kultura męska.

W mentalności Azjatów nie zmienia się jedno - zasada: „Najpierw grupa, potem jed­nostka". Nie jest im znane, tak cenne dla nas, pojęcie wolności osobistej. Cała filozofia euro­pejska i nasza kultura podporządkowane są zasadzie: „ja i społeczeństwo", tutaj jest od­wrotnie. Już w przedszkolach dzieci uczą się podporządkowania liderowi. W szkole, na stu­diach, w pracy jest tak samo: trzeba znaleźć swoje miejsce w grupie i słuchać przywódcy.

To znalazło także odbicie w systemie spo­łecznym - kult cesarza w Chinach został prze­niesiony na kult przywódcy partii.

Czy chrześcijaństwo może być dziś atrakcyjne dla mieszkańców tej czę­ści Azji?

Myślę, że tak. Dla wielu mieszkańców Dale­kiego Wschodu, z którymi rozmawiałem, powodem do wielkiej radości jest to, że Jezus był Azjatą (mimo że to głównie Europejczycy gło­szą Ewangelię). Czują, że Jezus jest im bliski także przez to.

Nie spotkałem w Chinach czy Japonii osoby, której nie podobałaby się Ewangelia. Żaden z moich rozmówców nie odrzucał przekazu bi­blijnego. W wymiarze etycznym jest on bliski wartościom wyznawanym przez mieszkańców tego regionu, poza tym w żaden sposób nie kłóci się z kulturą, jest ponadkulturowy. Trudno im jednak zrozumieć krzyż. Ghandi czasem stawał pod krzyżem i medytował, jakby chciał usłyszeć głos samego Chrystusa. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Jezus został ukrzyżowa­ny. To pytanie ważne i trudne także dla Chiń­czyków i Japończyków. Co to za Bóg, który umarł w ten sposób? Dla wielu Chińczyków widok ukrzyżowanego Chrystusa jest po pro­stu rażący. To jest dokładnie scandalum crucis.

Gandhi powiedział kiedyś i wciąż są to słowa aktualne: „Wy, ludzie zachodu Europy, głośno krzyczycie, głosicie wiele kazań. A po­patrzcie na kwiat róży. W ciszy wydaje swoją woń". Brakuje nam milczenia, nasz Kościół jest przegadany. Za dużo w nim słów niewie­le znaczących. W ten sposób Słowo traci swą moc. Od Azjatów powinniśmy się uczyć mil­czenia i pokory. Wśród katolików w Chinach i Wietnamie uderza mnie ewangeliczne ubó­stwo świeckich i duchownych. Biskupi i księża naprawdę bardzo ubogo mieszkają. Być może dzięki temu panują tam naprawdę świetne re­lacje, nikt się nie wywyższa, nikt nie tworzy barier. Każdy może na drugiego liczyć. Myślę, ze tego też potrzebuje Kościół w Europie, aby był bardziej wiarygodnym w swoim nauczaniu.

Zamiast krzyczeć, że my wszystko wiemy i mamy rację, warto nauczyć się słuchać, nie tyle uszami, co sercem. A w filozofii chińskiej serce i umysł są nierozdzielne, stanowią jed­ność. Tego w historii nam zabrakło, a teraz płacimy za to ogromną cenę.   

o. dr Jan Konior, jezuita, wykłada filozofię i kultu­rę Wschodu na Akademii Ignatianum w Krakowie. Jest rekolekcjonistą i autorem książek z dziedziny duchowości.