Bufor na stres

Rozmowa z Konradem Banickim

publikacja 05.09.2012 21:37

Człowiek otwarty, radzący sobie z niepewnością i z faktem, że nie wszyscy mają tożsame z nim poglądy, będzie miał większe szanse na dobre funkcjonowanie i zadowolenie z życia. Z Konradem Banickim, psychologiem rozmawia Artur Sporniak

Tygodnik Powszechny 36/2012 Tygodnik Powszechny 36/2012

 

ARTUR SPORNIAK: Czym jest szczęście według psychologa?

KONRAD BANICKI: W języku potocznym szczęście to pojęcie nieostre i bardzo pojemne. Posługujemy się nim chętnie, lecz zapytani, co ono oznacza, mamy trudności z precyzyjną odpowiedzią. Psychologia nie może się posługiwać pojęciami wieloznacznymi, ale w ich uściślaniu naukowcy nie są jednomyślni.

Możemy jednak wyróżnić typowe rozumienie szczęścia jako subiektywnego dobrostanu. Ma on dwa wymiary: afektywny (kiedy przeżywam dużo emocji pozytywnych i mało negatywnych) oraz poznawczy (kiedy jestem zadowolony z życia). Co ciekawe, pozytywna i negatywna emocjonalność są w pewnym stopniu od siebie niezależne: jeśli zmniejszamy poziom emocji negatywnych, to pozytywne wcale nie pojawiają się automatycznie. Może się zdarzyć, że ktoś, kto doświadcza wielu pozytywnych emocji, uważa, że jego życie nie jest udane – i na odwrót.

Pojęcie subiektywnego dobrostanu ma tę zaletę, że każdy z nas może sam decydować, jak rozumie szczęście. Z drugiej strony pojawia się problem, jak szeroką swobodę mamy tutaj dopuścić – przecież, teoretycznie, zadowolony może być także morderca. Dlatego niektórzy badacze podają bardziej obiektywne wyznaczniki pełni życia. Carol Ryff uważa, że człowiek szczęśliwy powinien posiadać cel w życiu, rozwijać się, realizować swoje cele, akceptować siebie, utrzymywać dobre relacje z innymi i być autonomiczny.

Znamy osoby, które są z natury pogodne, oraz takie, które wiecznie narzekają.

Niektórzy sądzili wręcz, że poczucie szczęścia może być po prostu cechą w dużym stopniu dziedziczną, jak inteligencja. Zdaniem amerykańskiej badaczki Sonji Lyubomirsky, połowa naszego poczucia szczęścia zależy od genów, ok. 10 proc. to wpływ środowiska, a pozostałe 40 proc. to aktywność świadoma. Można powiedzieć: fatalnie, na przeważającą część naszego szczęścia nie mamy wpływu. Ale można też uznać: świetnie, prawie połowa poczucia szczęścia jest od nas zależna.

Jeśli chodzi o wpływ genów, dużo można pokazać już na poziomie mózgu. Nasze półkule mózgowe różnie funkcjonują. Interesująca jest zwłaszcza kora przedczołowa: jej lewy płat jest związany z emocjami pozytywnymi, a prawy z negatywnymi. Aktywność tych obszarów mózgowych uzależniona jest nie tylko od środowiska, ale także od uwarunkowań dziedzicznych. Po pierwsze, na to samo wydarzenie jedni zareagują mocniej, a inni słabiej. Po drugie, u jednych taka reakcja będzie trwała dłużej, a u innych krócej. Te różnice są trwałe i w znacznym stopniu wrodzone. Ludzie z wrodzonym wyższym stopniem aktywacji lewego płatu przedczołowego mają tendencję do przeżywania większej liczby emocji pozytywnych i mniejszej negatywnych niż ci z silniej pobudzonym prawym płatem.

Co wynika z badań, jeśli chodzi o czynniki, na które mamy wpływ?

Na przykład to, że dochód ma niewielki związek ze szczęściem. Jest ważny, gdy nie są zaspokojone podstawowe potrzeby, np. gdy nie mamy się z czego utrzymać. Wówczas dodatkowe źródło pieniędzy zwiększa nasze zadowolenie z życia. Także w ubogich krajach, w których wzrasta PKB, badania pokazują wzrost szczęścia ludzi. Ale począwszy od pewnego poziomu zamożności, związek pieniędzy ze szczęściem staje się bardzo słaby.

Dziś dysponujemy danymi ze starannych badań, przeprowadzonych na wielu grupach społecznych i obejmujących tysiące ludzi. Wyniki tych badań potwierdzają prostą intuicję Freuda, który mówił, że człowiekiem zdrowym psychicznie jest ten, kto potrafi kochać i pracować. Można więc spytać: skąd się bierze nasze szczęście?

Po pierwsze – z relacji: małżeńskich, przyjacielskich, rodzinnych. Już Arystoteles twierdził, że człowiek jest istotą społeczną i nie może osiągnąć pełni szczęścia w samotności.

Po drugie – z pracy. Duże poczucie szczęścia daje nam zaangażowanie w zadanie, które jest na granicy naszych umiejętności, tzn. które nie jest ani za łatwe, ani za trudne. Jeśli np. uprawiam wspinaczkę, to szczęście da mi zdobycie góry, której jeszcze nie zdobyłem i która stanowiła dla mnie nowe wyzwanie.

Czy szczęście daje też praca, którą wykonuję z konieczności, bo zarabia na życie?

Pod warunkiem, że się w nią pan angażuje, wykonuje ją z pasją.

Gdy mowa o badaniach empirycznych, konieczne jest zastrzeżenie, że najczęściej nie dają one możliwości mówienia o przyczynowości i kierunku wpływu. Jeśli np. w badaniach konsekwentnie wychodzi nam, że małżonkowie są szczęśliwsi od osób samotnych, nie możemy powiedzieć, czy sam fakt pozostawania w relacji spowodował szczęście, czy odwrotnie: to ludzie szczęśliwi mają większe szanse wejść w związek małżeński, gdyż są bardziej atrakcyjni. W psychologii zwykle jesteśmy skazani na interpretację. W tym przypadku np. wpływ jest najprawdopodobniej dwukierunkowy: ludziom szczęśliwym łatwiej wejść w związek małżeński, dzięki któremu otrzymają dodatkową porcję szczęścia.

W jakim stopniu religia wpływa na szczęście?

Ludzie religijni są bardziej szczęśliwi od niereligijnych. Problemem jest jednak wspomniany kierunek wpływu i interpretacja badań. Nie mogę przecież przeprowadzić klasycznego eksperymentu, który polegałby na tym, że spośród grupy osób niereligijnych losowo wybrałbym podgrupę, której członków poprosiłbym, aby przez jakiś czas byli religijni, tak aby móc następnie sprawdzić, czy staną się bardziej szczęśliwi niż osoby, które o nic nie prosiłem.

Mimo tych trudności psychologowie uważają, że religia jest pewnym systemem sensu. Jest z nią związana treść teologiczna i eschatologiczna, która odpowiada na egzystencjalne problemy. Dostarcza nam sensu życia, pozwala radzić sobie z tym, co w nieunikniony sposób w życiu się zdarza, np. z cierpieniem. Podobnie jest z radzeniem sobie z lękiem przed śmiercią. Tzw. teoria opanowania trwogi tłumaczy, że światopoglądy, w tym religie, są tak trwałe, ponieważ zmniejszają lęk przed śmiercią.

Z religią wiąże się pewien ideał, mówiący, jakim należy być człowiekiem. Ten ideał zwykle sprzyja szczęściu. Gdy się mu przyjrzymy, zobaczymy np., że jest prozdrowotny, choćby zalecenie umiarkowania w jedzeniu i piciu, życia w przyjaźni z innymi ludźmi czy bycia pracowitym, jak w protestantyzmie.

 


Wreszcie: grupy religijne są wspólnotami, których członkowie mogą liczyć na wsparcie. Badania pokazują, że wsparcie społeczne jest dla zdrowia psychicznego i somatycznego bardzo istotne. Np. w jednym z badań aplikowano ludziom niegroźnego wirusa powodującego przeziębienie. Okazało się, że wśród tych, którzy mieli więcej źródeł kontaktów społecznych, było wyraźnie mniej zachorowań.

Ktoś, kto wierzy w Boga i doświadcza tej relacji, oczywiście będzie miał większe subiektywne poczucie wsparcia, np. w trakcie przeżywania trudności, a to będzie podwyższać jego poczucie zadowolenia z życia. Psychologowie powiedzą, że religia pełni rolę bufora na stres. Religia jest przydatna zwłaszcza wtedy, gdy dzieje się coś złego. Jej wpływ widoczny jest zwłaszcza w grupach w jakiś sposób osłabionych, np. osób starszych, samotnych, chorych.

Czy równie szczęśliwy będzie integrysta, co religijny liberał?

Sposób przeżywania religijności ma wpływ na szczęście. Problem w tym, że dopiero od niedawna psychologowie uświadomili sobie, że słowo „religijność” nie oznacza zawsze jednej i tej samej rzeczy i zaczęli uwzględniać różnice między poszczególnymi religiami, a także obecność różnych postaw w obrębie jednej religii. Należałoby np. badać, jak ze szczęściem związana jest religijność, której towarzyszy otwartość na doświadczenie i ciekawość świata, a jak ta związana z zamknięciem i obroną własnych poglądów.

I co mogłoby z takich badań wyniknąć?

Jeśli chodzi o cechy takie jak otwartość, chęć poznawania świata czy ciekawość, to są one jak najbardziej pozytywnie skorelowane ze szczęściem: ci, którzy są bardziej ciekawi świata, będą mieli większe szanse na lepsze funkcjonowanie. To ma związek także z umiejętnością tolerowania niepewności. Często jest tak, że człowiek staje się fundamentalistą dlatego, że nie jest w stanie tolerować niepewności. Trudno mu żyć, gdy jego środowisko nie zgadza się z tym, co myśli. Być może sam nie jest do końca pewien swoich poglądów. Dlatego musi aktywnie izolować się od innych komunikatów. Np. fundamentaliści będą sobie wmawiać, że lepiej nie oglądać programów o teorii ewolucji, gdyż jest to niebezpieczna treść.

Jak modlitwa czy medytacja wpływa na poczucie szczęścia?

Tradycja badań wpływu medytacji na funkcjonowanie mózgu jest już długa. Zasłużony jest tutaj np. psycholog Richard Davidson, który pokazał ostatnio, że pozytywne zmiany, zwłaszcza w funkcjonowaniu kory przedczołowej, widać nie tylko w trakcie samego procesu medytacji, ale ten wpływ okazuje się trwały. U medytujących ponadto zauważono korzystne zmiany w zakresie emocjonalności i podatności na stres. Wyniki tego rodzaju są wyraźne, choć czasem może być problem z ich uogólnieniem, gdyż wiele ważnych badań przeprowadzanych było na nielicznych grupach mnichów. Można pytać, czy podobny efekt dałaby medytacja praktykowana w warunkach domowych.

Skąd się bierze stereotyp człowieka religijnego, który jest zgorzkniały i nie umie cieszyć się życiem?

Najpierw należałoby się zastanowić, skąd się biorą stereotypy. Ogólnie stereotyp funkcjonuje jako konstrukt mający pozornie charakter czysto poznawczy. Ma on dostarczać wiedzy o pewnej grupie osób, ale ta wiedza jest częściowo pozorna, częściowo fałszywa i właściwie zawsze zbyt ogólna, np. rości sobie prawo do opisywania całej grupy, a w rzeczywistości opisuje tylko jej część. Jesteśmy istotami nie przypadkiem potrzebującymi stereotypów. Rzeczywistość jest zbyt skomplikowana, abyśmy zawsze mogli pozwolić sobie na jej dokładne i wyczerpujące badanie. Na co dzień często potrzebować będziemy informacji prostej, którą da się łatwo i szybko przekazać innym.

Jednak stereotyp nie zawsze jest do końca fałszywy. Gdy ktoś nas poprosi: pokaż człowieka religijnego, który jest zgorzkniały i nieszczęśliwy, zwykle będziemy umieli takiego wskazać. Kiedy Nietzsche mówił o resentymencie, wskazując na osoby, dla których wiara jest sposobem usprawiedliwienia własnej klęski życiowej, wzbudził duże zainteresowanie właśnie dlatego, że tak bywa. Zdarzają się niestety ludzie, dla których religijność jest ekspresją klęski, a niekiedy nawet jej źródłem. Są typy religijności, które prowadzą raczej do nieszczęścia niż do szczęścia. Potwierdzają to niektóre badania, np. dotyczące obrazu Boga. Jeśli moja religijność odwołuje się do obrazu Boga, który jest wybaczający i który o mnie dba, to będę doświadczał wsparcia i będę się czuł szczęśliwy. Jeżeli natomiast wierzę w Boga surowego, który egzekwuje wypełnianie kodeksu rozumianego negatywnie jako zbiór zakazów, wtedy taka religijność może być źródłem nieszczęścia.

Czy to znaczy, że szczęście oznacza pogodzenie z regułami życia?

Jeżeli przeżywam religijność w taki sposób, że nadaje ona sens temu, czego nie mogę zmienić – katastrofom życiowym, temu, że umrę, że umrą moi bliscy, lub też negatywnym zdarzeniom losowym – wówczas będę sobie radził w życiu lepiej niż ludzie niereligijni. Jeśli jednak mam problemy w dziedzinach, w których mogę zmienić wiele: w kontaktach z bliskimi, z dziećmi, z kolegami w pracy, i będę oczekiwał, że modlitwa je za mnie załatwi, to będę sobie w życiu gorzej radził niż ludzie, którzy takie problemy będą dostrzegać w sobie i będą próbować je po prostu rozwiązywać.

Czy naiwna religijność może dawać szczęście?

Nie znam badań, które zoperacjonalizowałyby bezpośrednio naiwność. Wydaje mi się jednak, że wiązać się ona może z pewną nietrwałością opartego o nią szczęścia. Jeżeli żyję w niewielkiej grupie, w której wszyscy podzielają wiarę w jakiś naiwny przekaz religijny, np. że Bóg stworzył świat w sześć dni, a siódmego dnia odpoczywał, to dopóki grupa ta będzie izolowana, jej członkowie mogą być szczęśliwi. Ale jeżeli żyjemy w świecie, gdzie wiele osób podważa ów przekaz, wówczas mój naiwny sposób myślenia nie będzie mógł być stabilny: skonfrontowany z wielością innych poglądów albo będę musiał zdobyć się na próbę przeformułowania własnego światopoglądu, albo będę musiał się izolować. Taka sytuacja jest dla człowieka w pewnym sensie naturalna: w którymś momencie coś z mojego dotychczasowego sposobu funkcjonowania przestaje działać. Jest to bolesne, ale może być równocześnie szansą na rozwój. Może trzeba wspiąć się wyżej w rozwoju: coś zachować z tego, co było, coś nowego dodać, i w ten sposób się rozwinąć.

Paul Tillich w książce „Męstwo bycia” pisze, że współczesne czasy wystawiają nas na silny lęk. Chociażby z tego powodu, że nie żyjemy już w świecie, w którym sens byłby oczywisty. Dla ludzi średniowiecza świadomość, że świat jest pełen sensu, była relatywnie oczywista. Trudno było wówczas napotkać komunikaty przeciwne. Natomiast nam dzisiaj trudno nie napotkać takich komunikatów. Stąd, zdaniem Tillicha, obecnie dużo bardziej potrzebujemy tzw. męstwa bycia, czyli m.in. tolerancji dla stanu niepewności. Alternatywą jest postawa chowania się w kryjówkach. Z takiej postawy może właśnie wyrastać fundamentalizm. Jeżeli bardzo będę się bał, że w ważnych sprawach nie mam racji, to silniej reagował będę na tych, którzy się ze mną nie zgadzają. A taki lęk do szczęścia na pewno nie prowadzi.

KONRAD BANICKI jest psychologiem i filozofem, pracownikiem Instytutu Psychologii Stosowanej UJ. W swoich badaniach zajmuje się m.in. problematyką szczęścia i dobrego życia, a także teoretyczną i filozoficzną analizą form terapii specyficznych dla medycyny somatycznej, psychiatrii oraz psychoterapii.
 
 
TAGI: