Posądzony o silną wiarę

Robert Friedrich Litza

publikacja 09.10.2012 12:28

Taki mój wizerunek zasugerowały media, donosząc, że muzycy rockowi w pewnym momencie radykalnie się nawrócili. Tymczasem my jesteśmy bardzo słabi i biada nam, jeślibyśmy uwierzyli we własną moc, a co więcej, mieli pokusę nazywać swoją muzykę chrześcijańską po to, żeby nas zauważać i doceniać – mówi Robert Friedrich Litza

Głos Ojca Pio 77/5/2012 Głos Ojca Pio 77/5/2012

 

Wielu ludzi zarzuca mi, że mam mocną wiarę. Tymczasem ja jestem człowiekiem bardzo słabej i infantylnej wiary. Zawsze taki byłem. Rozumiem, że taki mój wizerunek media zasugerowały, donosząc, że muzycy rockowi w pewnym momencie radykalnie się nawrócili. A my jesteśmy bardzo słabi i biada nam, jeślibyśmy uwierzyli w swoją moc. Jeśli jesteśmy w jakikolwiek sposób mocni, to dlatego, że Bóg nam pomaga.

Nie chcę udawać

Często ci, którzy nazywają siebie chrześcijanami, mają pokusę, żeby ich zauważać, doceniać. A Jezus mów bardzo konkretnie: światło, sól, zaczyn. O co chodzi? Chodzi o to, aby w mrocznym miejscu, gdzie jest niebezpiecznie i może nastąpić zagrożenie życia wiecznego, choć jeden z nas miał silne źródło światła i skierował je na wyjście. Wtedy wszyscy mogą się ewakuować, mogą pójść do nieba. W takiej sytuacji nikt nie zwróci uwagi na kolesia z latarką, bo nawet go nie będzie widać, tylko na źródło światła, które nie od niego pochodzi. Ludziom wystarczy, że będą wiedzieli, gdzie uciekać...

To jest trudna droga. Bez Ducha Świętego niemożliwe jest, by żyć „Kazaniem na górze”. Nadstawić drugi policzek z miłości do tego, kto nas tłucze, a nie ze strachu! To dla świata skandal! A dla mnie piękna sprawa, bo chrześcijaństwa nie można udawać. Jeśli człowiek ma Ducha Świętego, robi to bez wysiłku. Natomiast kiedy ktoś udaje chrześcijanina, jest trochę jak małpa, która – ubrana w garnitur – naśladuje człowieka: udaje jej się to do momentu, kiedy zobaczy banana… Wtedy odzywa się jej prawdziwa natura.

Dlatego trudno mi powiedzieć, że mam mocną wiarę. Zdarza się na ulicy, że ktoś zajedzie mi drogę, a ja w pierwszej reakcji zachowuję się jak poganin. Później dopiero mówię: Boże, daj mi w końcu Ducha, bo chcę kochać tego kierowcę… żonę, teściową… siebie samego. Bez tego nie da rady. Można udawać miłość do siebie, można się oszukiwać, ale potem człowiek idzie sam, zupełnie sam… Krótkie nóżki ma to wszystko.

Mój idol

Za kim idzie chrześcijanin? Za Jezusem. A gdzie On szedł? No, na krzyż. Oddać życie. Miał miłość do nieprzyjaciół. Jak wielu ludzi, mam trudności z pojęciem tej prawdy. Ale gdy otrzymam Ducha, będę żył w ten sposób bez wysiłku. Naprawdę! Lepiej zatem modlić się do Pana Boga: Boże, jaki jestem głupi, słaby, a nie silny, jak media piszą.

Kiedy ktoś z mediów zaprasza mnie do wywiadu i wiem, że będzie mnie traktował jako przedstawiciela Kościoła, bardzo się tego boję. Nigdy na takie spotkanie nie idę sam, bez tarczy, zawsze jest ktoś ze mną. Gdy zaprosił mnie Kuba Wojewódzki, stał za mną cały zespół. On ze mną rozmawiał, a oni się modlili. Dlatego nie byłem za bardzo agresywny. Myślę, że nie tylko wywiady w mediach, ale wszystko w życiu bez takiej tarczy, bez tego wsparcia trudno jest przeżyć i nie zostać pożartym. Ważne jest jednak, by szczerze odpowiadać na zaproszenia. W pierwszym momencie – jak zapewne wielu ludzi – miałem wątpliwości, czy wziąć udział w tym programie. Powiedziałem: Nie idę. Ale później podczas jutrzni pomyślałem sobie: Dlaczego Ty, draniu jeden, myślisz, że jesteś od kogokolwiek lepszy? I to mnie przynagliło, żeby iść wszędzie, gdzie mnie zaproszą. Chyba że Pan Bóg postawi jakąś przeszkodę, czasem i tak bywa.

Kim jest dla mnie Pan Bóg? Zastanawiam się nad tym, bo często żyję tak, jakbym to ja był na pierwszym miejscu, a potem On. Mam pokusę, by siadać na tron i królować we własnym życiu… Wtedy jest dużo cierpienia... Bóg jest dla mnie nadzieją na przyszłość, ale też oddychaniem jej powietrzem już dzisiaj, bo pewne sprawy bez kontekstu życia wiecznego nie miałyby sensu: wielodzietna rodzina, poświęcanie czasu dla drugiego człowieka, ewangelizowanie za darmo i doznawanie przy tym różnych upokorzeń.

Gdybym miał zachęcić młodego człowieka, powiedziałbym: Pan Bóg to przygoda. Życie nabiera wtedy takiego koloru… w ogóle dopiero wówczas nabiera koloru. Warto zatem ruszyć tą drogą, chociaż jest bardzo wąska i nieprzewidywalna. Bardzo wiele jest w tym radości, mimo krzyża. Ciekawa historia… Cieszę się, że po wielu latach mogłem wrócić do Kościoła i doświadczyć tego, że on udziela mi wielu odpowiedzi na pytania o sens życia.

Poza sceną

Od 18 lat należymy z żoną i dziećmi do wspólnoty neokatechumenalnej, która jest jakby przedszkolem w parafii. Ona uczy, jak być świadomym parafianinem, który idzie na Eucharystię i rozumie, że Bóg do niego mówi, konkretnie z nim dialoguje przez fakty życia. Uczę się tego od wielu lat, bo Bóg jest delikatny i postępy na tym polu można robić powoli, ale za to gruntownie. Poza poznawaniem Boga wspólnota najzwyczajniej pomaga w życiu. Oto prosty przykład: kiedy wchodziłem na tę drogę, nie wiedziałem, że po 18 latach będę widział owoce po moich dzieciach. Szczególnie niedzielne poranne laudesy z dziećmi bardzo pomagają nam pogłębić z nimi kontakt, odejść od zdawkowej wymiany zdań: – Co w szkole? – Dobrze. Widzę, jak wielu moich kolegów ma dorastające dzieci i wielkie problemy, wielkie cierpienia i wielkie znaki zapytania. A nam jest łatwo: dzieci dorastają w swoich wspólnotach. I tak widzimy, jak nasz mały rozbójnik zaczyna przeradzać się w dojrzałą osobę.

 

 

Gdyby nie to, że uczestniczę we wspólnotowej liturgii i słucham słowa Bożego, które dociera do najgłębszego mojego rozumowania i kombinowania, nie pojąłbym nic. Ono jest jak światło, które pada na moje niezrozumiałe i pełne bólu życie. Gdyby nie wspólnota neokatechumenalna, nie wiem, jak byłoby z moim małżeństwem – na pewno nie mielibyśmy więcej dzieci. A właśnie do tego zachęcało nas świadectwo braci ze starszych wspólnot, którzy mają dziesięcioro i więcej dzieci, i są zadowoleni, a nie umęczeni. Jest w nich autentyczna radość. Pewnie, że wyglądają skromniej, często nie mają wszystkiego, czego chcą. Ale są takimi ludźmi, z którymi chce się przebywać. Bo nie są ani przemądrzali, ani pyszni. Również ja nigdy nie czułem się zmęczony z powodu posiadania dużej rodziny, bardziej męczy mnie grzech. Z obowiązkami radzę sobie, jak umiem. Czasami z żoną nie dajemy rady i dzieci są nieprzygotowane do szkoły, czasami… Ale jest wspaniale. Przede wszystkim drugi człowiek. Trudności są dobre.

Przyznam się, że przyzwyczaiłem się do Bożych cudów. Na początku postrzegałem tak każdy fakt spotkania z Nim, widziałem Go choćby w hojności i pomocy innych ludzi w różnych naszych życiowych krzyżach i słabościach. Teraz już to trochę spowszedniało. Dzisiaj spotkałem Go w przebaczeniu: rano pokłóciłem się strasznie z żoną, której zapomniałem powiedzieć o swoich zobowiązaniach, a ona liczyła, że spędzimy ten dzień z dziećmi. Rozumiem moją żonę, ale czułem się niewinnie oskarżany. Ona tymczasem czuła się oszukana. I nagle przyszło przebaczenie. To bardzo mocne doświadczenie Boga. Dzięki niemu mogłem zrozumieć, że jednak jestem winny i że żona dalej mnie kocha…

Dobrze nastrojona gitara

Gdybym nie spotkał mojej żony Dobrochny, ożeniłbym się z gitarą. Ona była formą alienacji, czyli ucieczki od tego, co działo się w piekle rodzinnego domu: gdzie ludzie nie potrafili się kochać, wybaczać sobie, gdzie był alkohol… Teraz, kiedy zakładaliśmy Luxtorpedę, chcieliśmy tylko fajnie sobie pograć, nie myśleliśmy o żadnej ewangelizacji. My po prostu stroimy gitary i gramy, choć w naszych tekstach pojawiają się kwestie, które dotykają życia człowieka. Nie chcemy blokować sobie wejścia np. na Woodstock. Arka i Tymoteusz mają o wiele trudniej, dlatego że śpiewają Psalmy – ludzie słabo je znają i dlatego podchodzą do tej muzyki z niechęcią (wiadomo: gdy człowiek czegoś nie zna, boi się i ucieka, a jeśli ucieka, to zamyka drzwi). Inaczej jest z naszą Luxtorpedą: to cud, że podoba się muzyka garażowa i dosyć brzydka, trafiła nawet na listy przebojów. To w pewnym sensie skandal.

Jestem już jak dziadek, za chwilę skończę 45 lat. Teraz wiem, że małżeństwo jest krzyżem, który nie przygniata, tylko oznacza życie wieczne, zmartwychwstanie: choć wiele razy umieramy dla drugiego człowieka, jednak mamy radość z tego powodu. Krzyż może być różny: niedomagania, choroby, słabości… Ale gdyby nie te choroby, operacje, sztuczne zastawki, to nie wiem, gdzie byłbym dzisiaj. One były mi potrzebne. Okazały się dla mnie dobre, chociaż szpital to ciężkie doświadczenie.

Od kilku lat zmagam się też z depresją. Pojawiła się ona u mnie na skutek różnych bardzo trudnych doświadczeń życiowych i prowadzenia złego trybu życia – pracy po 14 godzin, braku snu, stresu... Są dni, kiedy boję się wstać z łóżka. Sam jestem bardzo słaby. Wiem, że trudno w to uwierzyć, zwłaszcza kiedy widzi się mnie na scenie. Ale naprawdę tak jest. Pan Bóg podarował mi tę chorobę jako środek, który ma mnie doprowadzić do nieba. Wiem, że tak jest, bo kiedyś gardziłem ludźmi, którzy chorowali na różnego rodzaju depresje, nerwice, schizofrenie. Może dlatego, że się ich bałem... Ale to wszystko jest dobre i dane po to, żebym nie zginął w piekle. Wolę z depresją iść do nieba, bo Pan Bóg ją ze mnie wyrzuci, niż bez niej znaleźć się w piekle.

Materiał na podstawie świadectwa wygłoszonego na XIX Spotkaniu Młodych w Wołczynie oraz wywiadu Pawła Teperskiego OFMCap (www.audio.kapucyni.pl). Opracowała Joanna Piestrak.

Robert Friedrich – muzyk, znany jako Litza lub Lica, tudzież Wielebny. Do 1994 roku grał z grupą Acid Drinkers. Przeszedł wtedy dwie operacje serca i to spowodowało, że postanowił całkowicie się zmienić. Wrócił do Kościoła katolickiego. Z całą rodziną należy do wspólnoty neokatechumenalnej. W 1999 roku telewizyjna redakcja katolicka poprosiła go o nagranie piosenki mającej uświetnić wizytę Jana Pawła II w Polsce. Tak powstał utwór Tato i nieoficjalnie, jeszcze wtedy, dziecięcy zespół Arka Noego, który go wykonywał. W 2009 roku Litza powrócił do reaktywowanej grupy Kazik Na Żywo, a rok później założył kolejny zespół muzyczny o nazwie Luxtorpeda. Ojciec siedmiorga dzieci. Bardziej niż bałagan męczy go grzech.

„Głos Ojca Pio” [77/5/2012] www.glosojcapio.pl

 

 

TAGI: