Polityka nie jest aż tak ważna

Klaus Otto Skibowski

publikacja 26.09.2012 22:19

Kiedy jestem na Mazurach, skąd pochodzę, czuję się bardziej jak w domu, niż kiedy jestem w Bonn. Z Klausem Otto Skibowskim, byłym doradcą kanclerza Konrada Adenauera, rozmawia Katarzyna Tracz

Tygodnik Powszechny 39/2012 Tygodnik Powszechny 39/2012

 

KATARZYNA TRACZ: Był Pan już w Polsce w 1957 r. Co było celem tamtej podróży?

KLAUS OTTO SKIBOWSKI: Kanclerz RFN Konrad Adenauer chciał nawiązać w waszym kraju kontakty z Kościołem jako jedyną instytucją opozycyjną wobec komunistycznej władzy. W tym właśnie celu wysłał mnie w 1957 r. do Polski. Oficjalnie przyjechałem jako dziennikarz. Pamiętam dość zaskakujące pierwsze pytanie, jakie zadał mi kardynał Wyszyński. Zapytał wtedy, czy mam odpowiednio dużo pieniędzy, żeby móc jeździć po Polsce. Myślał bardzo konkretnie. Faktycznie, mieliśmy wtedy tak dużo złotówek, że każdemu spotkanemu w drodze powrotnej duchownemu dawaliśmy garść pieniędzy. Żona obawiała się, że możemy zostać uznani za gangsterów.

Jak wyglądała ta „dziennikarska” podróż po Polsce?

Pojechaliśmy między innymi do Wrocławia. Tam spotkałem się z biskupem Bolesławem Kominkiem, który, w mojej ocenie, myślał bardziej politycznie niż kard. Wyszyński. Prymas Polski przypominał władcę, którego władza miała przede wszystkim duchowy charakter.

Jeździliśmy z żoną z miasta do miasta. W każdym spotykaliśmy się z duchownym, który wymieniał z nami wcześniej ustalone hasło i informował, z którymi księżmi można szczerze rozmawiać. Wyglądało to tak, jakby kard. Wyszyński cały czas nas prowadził w tej podróży przez Polskę.

W moim rodzinnym Ełku, w małym kościółku ufundowanym przez mojego dziadka, grywałem na organach, kiedy byłem mały. Pod klawiaturą znajdowała się szuflada, w której chowałem nuty. Kiedy w 1957 r. przyjechałem do tego miasta i przyszedłem do tego kościółka, moje stare nuty leżały w szufladzie. Otwarłem je i zacząłem odruchowo grać „Te Deum”. Pojechałem do Wrocławia i wspomniałem o tym biskupowi Kominkowi, ten zaproponował, abym zagrał na jednym z największych instrumentów na świecie – organach znajdujących się w archikatedrze wrocławskiej. Nie odważyłem się jednak.

Jak Pan wspomina kontakty z biskupem Kominkiem?

Były bardzo dobre, potem je utrzymywałem. Kominek znał wielu Niemców, którzy jeszcze mieszkali na Śląsku. Wysyłał mi potem kartki świąteczne. Wystarczyło, że napisał pozdrowienia – to był nasz kod, że wszystko było w porządku.

Jakie było główne przesłanie kard. Wyszyńskiego, z którym wrócił Pan do Niemiec?

Miałem przekazać Adenauerowi, żeby pozostał nieugięty wobec krajów bloku wschodniego, bo bez tego Polska nigdy nie będzie mieć szans na zbliżenie się do Europy. Wiadomo było wtedy, że granica na Nysie Łużyckiej była zagwarantowana przez Sowietów. Zrobiło na mnie szczególne wrażenie, że Adenauer, znienawidzony i zohydzany przez polskie władze, był lubiany wśród zwykłych ludzi. Powiedziałem mu o tym, kiedy wróciłem do Niemiec. On wtedy podszedł do okna swojego gabinetu, a kiedy z powrotem się odwrócił, widziałem, że miał łzy w oczach. Był niezmiernie poruszony. Bardzo ważne było dla niego to, że został zrozumiany przez Polaków.

Co udało się dzięki tej wizycie osiągnąć?

Kościół był największą siłą oporu w Polsce. Potem udawało nam się – także dzięki pomocy Holandii i jej linii lotniczych KLM – przekazywać do Polski przesyłki i pomoc. Udawało się to całkiem dobrze. Bezpieka nie była w stanie prześledzić, jakimi drogami szła ta pomoc.

Czy podczas tej podróży zdarzyły się momenty trudne? Była to przecież misja niemal szpiegowska.

Komuniści wiedzieli, jak się obchodzić z zachodnimi dziennikarzami. Nigdy nie miałem poczucia, bym był w Polsce w jakikolwiek sposób zagrożony.

Był więc Pan tylko mniej lub bardziej dyskretnie obserwowany?

Wydaje mi się, że konspiracja wśród ludzi Kościoła funkcjonowała naprawdę dobrze. Byłem bezpośrednio kierowany od jednego do drugiego księdza. Zdarzyło się raz, że byłem umówiony z biskupem Kominkiem, ale znacznie się spóźniłem, bo odwiedzałem wówczas jakiegoś innego biskupa i byłem tak gościnnie podejmowany, że nie sposób było wyjść. Kiedy wreszcie przyjechałem, biskup Kominek mówi do mnie: „No tak! Cała pieczeń z gęsi się spaliła!”. Było w tych kontaktach mnóstwo serdeczności, mimo haseł i całej tej konspiracyjnej atmosfery. Będąc w Krakowie, odwiedziłem redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” Jerzego Turowicza. Moja żona wzięła taksówkę, ja pojechałem drugim samochodem. Więc ci, co mnie obserwowali, nie zawsze byli w stanie prześledzić, dokąd pojechałem.
 
 
 
 


Czy to był jeden taki wyjazd do Polski?

Tak, później utrzymywałem nawiązane kontakty i organizowałem pomoc dla Polski z Urzędu Kanclerskiego. Wyszyński i Kominek byli o wszystkim zawsze informowani. Pewnego dnia przyjechał do mnie kapitan z holenderskich linii lotniczych i wręczył mi paczuszkę. Powiedział: „Nie ma tam listu, tylko serdeczne podziękowania od kard. Wyszyńskiego za wszystko, co pan robi”. W paczce był kilim utkany ręcznie na Mazurach, z wyhaftowanym znakiem rycerstwa niemieckiego. Do dziś wisi on w moim domu. Byłem ogromnie zaskoczony.

Dyskusję w Tomaszowicach, w której Pan wziął udział, zdominował temat kryzysu w Europie.
 
Co Pan o nim sądzi?

Nie traktuję tego kryzysu bardzo serio. Znacznie ważniejsze jest to, że Europa bez Polski nie byłaby kompletna, ze względu na to, że Polska zachowała coś, czego nie ma już w pozostałych krajach Europy: tę podstawę, substancję katolicyzmu, której teraz potrzebują inne kraje. Jakkolwiek możemy się irytować na Kościół, wobec którego często jestem krytyczny, nie zapominajmy o wartościach. Politycznie zawsze można się dogadać, ale to kwestie duchowe są najważniejsze.

Politycy pewnie prędzej czy później uporają się z kryzysem. Teraz jednak słyszymy wezwania do ściślejszej integracji, przewodniczący KE mówi o federacji...

Procesy polityczne potrzebują czasu. Tu trochę zarażony jestem podejściem Adenauera, który zawsze wybiegał daleko w przyszłość. Jeszcze na krótko przed śmiercią, w Madrycie podczas swojego wystąpienia przypominał, że Polska jest ważną częścią Europy. Wybiegał do przodu o cztery dekady!

Czy europejscy liderzy nie powinni postawić sobie jakiegoś dalekosiężnego celu, do którego można by dążyć?

Kiedy ma się tyle lat, co ja, dojść można do wniosku, że polityków należy traktować mniej serio... Oni nie są aż tacy ważni. Obserwuję, że coraz więcej ludzi zaczyna sięgać do wartości podstawowych, o których wcześniej nawet nie myśleli. Polityka w dużej mierze polega na tym, że każdy zgarnia, co tylko może, dla siebie. W tym wszystkim nie widać jakiejś przewodniej myśli. Musimy wrócić do podstawowych wartości, żeby w ogóle móc funkcjonować.

Czy da się te wartości przekuć na projekt polityczny?

Ostatnie wybory w Holandii wiele dają do myślenia. Wszyscy mówili, że na pewno zwyciężą eurosceptycy. A nic takiego się nie stało. Wygrały dwie partie proeuropejskie [Partia Ludowa na rzecz Wolności i Demokracji oraz Partia Pracy – KT]. Adenauer na krótko przed śmiercią stwierdził, że pewien etap integracji mamy już za sobą, ale to tak naprawdę dopiero początek. Teraz młodzi ludzie muszą to kontynuować i poprawiać.

W dzisiejszej polityce widzę jednak pewną niepokojącą rzecz – media nie dyscyplinują polityków. Mamy zbyt mało dobrych dziennikarzy. Politycy działają według scenariusza pisanego im przez bulwarówki. Dziś na szczęście pojawia się – przynajmniej w Niemczech – tendencja, by duże gazety, np. „Die Welt”, publikowały poważniejsze artykuły, głębiej analizujące rzeczywistość. W dodatku nakład poważniejszych gazet zaczyna wzrastać, natomiast te z powierzchownym podejściem do rzeczywistości i czytelnika – tracą. To pokazuje, że być może w samym społeczeństwie zachodzi jakaś zmiana.
 
Jakie wskazówki dałby Pan młodym liderom? Co robić w kryzysie, nawet jeśli nie jest on taki groźny, jak nam się wydaje?

Powinni znaleźć więcej czasu na refleksję, na zastanowienie się nad przyszłością. Większość uprawia politykę wyciąganą naprędce z kieszeni, z minuty na minutę. Powinni jednak robić bardziej dalekosiężne plany. Bo – gdy spojrzeć na przeciętnych polityków – nie można się oprzeć wrażeniu, że chodzi im o pieniądze i to ich własne pieniądze, a nie o dobro wspólne. Całe szczęście nie wszyscy tacy są, nie wszyscy myślą tylko o własnych korzyściach. I jest ich, mam wrażenie, coraz więcej.

Czy Stany Zjednoczone Europy mają szansę kiedyś powstać?

One już istnieją w głowach ludzi. Przyjechałem do Polski i przekroczyłem granicę ze starym dowodem osobistym, którego nikomu nie musiałem okazywać. Bez świadomości, że w ogóle przekroczyłem granicę. Mijałem jakiegoś celnika, pokazałem mu legitymację prasową, a on nawet na nią nie spojrzał. Poza tym Polska jest w NATO – teraz niemieccy żołnierze mają bronić polskich granic. To jest zupełnie niezwykłe.

OTTO KLAUS SKIBOWSKI (ur. w Ełku w 1925 r.) jest niemieckim pisarzem i publicystą, byłym doradcą Kanclerza RFN Konrada Adenauera, jednym z założycieli Katolickiej Agencji Informacyjnej (KNA) i jej wieloletnim redaktorem naczelnym. Jeden z inicjatorów pojednania między Niemcami a Polakami.