Pokochałam Kościół

Magdalena Roszak

publikacja 11.11.2012 21:08

Kościół na ziemi nazywa się Kościołem pielgrzymującym. Natomiast Kościół misyjny porównałabym do ekspedycji, przedzierającej się przez dżunglę w celu założenia nowej osady

Wieczernik 186/2012 Wieczernik 186/2012

 

Od jesieni 2009 r. do jesieni 2010 r. przebywałam w Kazachstanie na wolontariacie misyjnym zorganizowanym przez Diakonię Misyjną Ruchu Światło-Życie. Byłam w Atyrau, w zachodnim Kazachstanie.

Co zmienił we mnie roczny pobyt na misjach?

Mogłabym pisać o wielu aspektach, lecz napiszę tylko o jednym, dla mnie najistotniejszym. Na misjach pokochałam Kościół. Lub może uświadomiłam sobie tę miłość, która we mnie była już wcześniej. Bo przecież to pewnie ona skłoniła mnie do wyjazdu na roczny wolontariat misyjny.

W kazachskim mieście Atyrau kościół/Kościół był w sensie dosłownym moim domem. Kościół jako budynek, ponieważ pod tym samym dachem mieścił się pokój wolontariusza oraz Kościół jako misyjna wspólnota, która na ten rok stała się moją rodziną. Zżyłam się z Kościołem bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Misje to dla mnie przede wszystkim bliższe zrozumienie tajemnicy Kościoła. W Polsce mimo, iż wiemy, że jako jego członkowie tworzymy Kościół (jako członki mistycznego Ciała Chrystusa), to jednak mam wrażenie, że ta wspólnota ogarnia mnie z zewnątrz. Jestem sobie wierząca, zatem należę do wspólnoty wierzących, która przyjmuje ramy instytucjonalne. Natomiast na misji kierunek jest zupełnie inny – Kościół wychodzi niejako ze mnie. Biorę za niego większą odpowiedzialność, reprezentuję go i utożsamiam się z nim całkowicie. W czasie pewnych rekolekcji usłyszałam konferencję na temat grzechu, że mianowicie ma on kilka wymiarów, między innymi wymiar społeczny. Każdy grzech pojedynczego człowieka uderza w cały Kościół i skutki tego Kościół ponosi (choć nie zawsze widzimy je w sposób namacalny). Dzieje się tak właśnie z racji tej duchowej łączności jego członków, która z jednej strony może być wielkim dobrodziejstwem (kiedy na przykład włączamy się w modlitwę całego Kościoła), ale może też okazać się ciężarem nie do udźwignięcia.

Tak oto próbowałam ubrać moje przemyślenia w słowa już po pół roku mojego pobytu na misji:

Tutaj czuję, że jestem Kościołem – jego cząstką. Pracujemy dla wspólnego dzieła, problemów z identyfikacją nie ma. Są za to inne problemy. W moim przypadku przede wszystkim negatywne myśli, że nie warto się starać, że efekty pracy są mizerne, że to czy tamto jest bez sensu…

Owocem pobytu w Kazachstanie jest we mnie większa świadomość nieustannej walki duchowej. Z pewnością każdy, kto poważnie traktuje swoją relację z Panem Bogiem, jest mniej lub bardziej świadom, że o jego duszę toczy się walka dobra ze złem. Określę to w sposób kolokwialny i być może nieco uproszczony: jeśli ktoś nie wychyla się za bardzo szatanowi, wówczas ten również zachowuje pozory i nie mąci takiej osobie „świętego” spokoju. Wyjazd na misje to jednoznaczne wypowiedzenie walki szatanowi, próba odebrania mu tego, co niepodzielnie do niego należy. I przy tym nie jest ważne, czy misjonarz świadomie przystępuje do walki, czy też nie. Po prostu tam jest inna rzeczywistość duchowa – dużo mniej spokojna. To jedynie moja subiektywna obserwacja, chociaż wsparta jako taką znajomością doświadczeń innych wolontariuszy, misjonarek i misjonarzy. Po powrocie do Polski próbowałam ująć to w następujący sposób w moim ostatnim wpisie na blogu:

Kiedy rok temu opuszczałam Polskę, byłam przepełniona ufnością wobec Pana Boga, bardzo odczuwałam Jego opiekę i obecność i we wszystkim widziałam Jego znaki, które mnie prowadziły. Również do decyzji o wyjeździe. Ale w Atyrau znalazłam się na pustyni – i dosłownie, bo to miasto położone na półpustyni i w przenośnym sensie, bo zaczęłam odczuwać duchową suszę… Pan Bóg jakby się schował, nie dawał mi odczuwać Jego miłości. Myślę, że chciał mnie wypróbować, czy bez kwiatków i cukierków z Jego strony pójdę nadal tą samą drogą.

Nie chcę oskarżać Pana Boga, że wysyła swoich ludzi w nieznane i zostawia ich bez pomocy, niejako usuwa się w cień. Dla każdego jest to indywidualne doświadczenie. Myślę, że prawdziwe jest powiedzenie, iż pierwszą osobą nawracającą się na misji jest sam misjonarz. Wiem, że tam dzieją się cuda, naprawdę wielkie dzieła Boże, jednak zwykle muszą by okupione ofiarą i cierpieniem.

Kościół na ziemi nazywa się Kościołem pielgrzymującym. Natomiast Kościół misyjny porównałabym do ekspedycji, przedzierającej się przez dżunglę w celu założenia nowej osady. W czasie takiej wyprawy z pewnością liczy się fizyczna wytrzymałość jej członków, jednak niemniej ważna podczas przedłużającego się uciążliwego marszu lub pokonywania różnych przeciwności jest dobra kondycja psychiczna. Podobnie w pracy misyjnej – patrząc z zewnątrz wydaje się, że spełnione są wszystkie warunki potrzebne dla powodzenia i rozwoju misji, czyli solidne wsparcie materialne, oddani i zaangażowani misjonarze oraz misjonarki, jednak przyglądając się od środka widać ciągłą walkę z niepowodzeniami, zniechęceniem i frustracją. Nie chciałabym uogólniać, tylko podzielić się moim skromnym doświadczeniem. Napisałam na początku o „bliższym zrozumieniu tajemnicy Kościoła”. Chyba najbardziej to zrozumienie dotyczyło mnie samej. Tajemnica ta w moim przekonaniu polega na tym, że podobnie jak Kościół mogę promieniować świętością i łaską Pana Boga, ale mogę też rozsiewać wokół ferment mojej słabości i grzeszności. Co we mnie przeważa, zależy od zaufania Panu i pokornego uświadomienia sobie własnej grzeszności. Teraz z perspektywy wyraźnie to widzę, że właśnie w tym czasie szatan uderzył w moje najsłabsze punkty, działając w niezwykle wysublimowany, wręcz niezauważalny sposób. Gdybym nie znalazła oparcia w Panu i Kościele, albo uniosłabym się pychą albo wpadła w duchowe zniechęcenie, tzw. acedię. Po części zresztą dałam się pokonać. Kiedy nadszedł pod koniec mojego pobytu w Atyrau czas wakacji, czas upragniony, wyczekiwany przez wiele miesięcy prowadzenia wyczerpujących kursów językowych dla dzieci, młodzieży i dorosłych, nagle ogarnęło mnie zmęczenie, zniechęcenie i przygnębienie. Oczywiście wiele spraw się na to złożyło, jedne z mojej winy, inne niezależne ode mnie, jednak oczywiste dla mnie jest, że szatan rozłożył swoją prywatną walkę ze mną na cały rok, próbując od czasu do czasu różnych zagrywek, a główny atak zostawiając sobie na koniec. Ja natomiast, zupełnie nieświadoma tego, co przede mną, od razu wytoczyłam całą moją artylerię: zaangażowanie we wszystko, co się da, praca bez odpoczynku, bycie dla innych ponad bycie dla Pana, działanie ponad słuchanie… I w pewnym momencie zabrakło amunicji J

Czy mój tekst jest przygnębiający? Dla mnie nie. Rzeczywiście doświadczyłam kryzysu i zachwiało się moje zaufanie do Pana Boga, jednak była to okazja, żeby bardziej świadomie przylgnąć do Niego na powrót. Kryzys jest po to, żeby wyjść z niego silniejszym. Moc doskonali się w słabości. Tylko trzeba pamiętać, że to moc Boża, a słabość nasza. Dlatego powtórzę raz jeszcze: pokochałam Kościół, który jest kruchy słabością ludzi i silny mocą Jezusa.