Panu Bogu się nie odmawia

Rozmowa z ks. Antonim Kieniewiczem

publikacja 14.11.2012 11:59

O powołaniu, rodzinie i kapłaństwie opowiada ks. Antoni Kieniewicz, który po śmierci swojej żony, w wieku 69 lat, został kapłanem.

eSPe 99/4/2012 eSPe 99/4/2012

 

Czym dla Księdza jest powołanie?

To najtrudniejsze pytanie. Niektórzy rozumieją powołanie tylko w kontekście stanu kapłańskiego albo życia konsekrowanego, ale ja zawsze rozumiałem to szerzej.

W dniu święceń dziennikarka zapytała mnie „dlaczego?”. Odpowiedziałem jej, że Panu Bogu się nie odmawia. To przekonanie nadal we mnie głęboko tkwi. Jak Pan Bóg woła, to trzeba iść. Był czas kiedy mocno przeżywałem śmierć żony. Pisałem trochę wierszy. Ale to był też czas, kiedy powołanie zaczynało się we mnie krystalizować. Nie na zasadzie impulsu, ale coraz intensywniej o tym myślałem. Jak mnie wówczas o to pytano mówiłem: „Mam mocną pewność, że Pan Bóg tego chce i tysiąc wątpliwości, jak to ma się stać.”

W gruncie rzeczy w życiu każdego człowieka realizacją powołania jest wchodzenie w wolę Bożą. Bóg dla każdego z nas ma najlepszy plan zbawienia. Jeżeli człowiek odkryje ten plan i będzie go realizował, to znaczy, że odkrył swoje powołanie – kim ma być w życiu, jak ma wyglądać jego życie.

I tak traktuje Ksiądz swoje powołanie najpierw do życia małżeńskiego, i teraz do życia kapłańskiego?

Tak, ale to nie było zawsze dla mnie takie oczywiste. Moje kapłaństwo nie jest realizacją moich niespełnionych oczekiwań z dzieciństwa czy młodości. Przeczytałem gdzieś ostatnio historię z Ameryki Południowej, gdzie wdowiec odchowawszy dzieci został wyświęcony. To był kolega kursowy biskupa, który go święcił. Tylko, że on po paru latach seminarium wyszedł z niego, ożenił się, miał dzieci, owdowiał, wychował dzieci i wstąpił z powrotem do seminarium. W moim przypadku tak nie było.

Czyli powołanie do kapłaństwa dopiero się zrodziło?

Zupełnie niespodziewanie po śmierci mojej żony. Oboje byliśmy, a ja nadal jestem, zaangażowani w Drogę Neokatechumenalną. Byliśmy tam katechistami – ewangelizowaliśmy w różnych miejscach w Polsce. W momencie, kiedy zmarła moja żona, nasze dzieci były dorosłe i miały poukładane życie. Wiedziałem wówczas, że nadal chcę ewangelizować. Później się okazało, że mogę to robić jako tzw. „katechista wędrowny”, czyli człowiek który zostawia wszystkie zabezpieczenia (dom, pracę itd.) i idzie tam, gdzie jest potrzebny. Takie życie prowadzą małżeństwa, ludzie samotni, tak mężczyźni jak kobiety, młodzi, starzy, także księża. Ale moi ówcześni przełożeni stwierdzili, że prowadzę wspólnotę na dość zaawansowanym poziomie i lepiej, żebym to robił nadal, niż szedł w świat.

Rozmawiałem wtedy ze swoim spowiednikiem. Opowiedziałem mu całą moją historię, a on odpowiedział coś bardzo dziwnego – przynajmniej wówczas tak mi się wydawało. Pamiętam jego słowa: „Ja widziałbym pana w zupełnie innej roli – widziałbym pana przy ołtarzu”. Roześmiałem się i stwierdziłem, że mam już swoje lata i że to już nie dla mnie. No ale jak się później okazało, było coś na rzeczy w tym co mówił.

Zasiał jakieś ziarenko.

Coś się wówczas zaczęło. Nie mogłem się tej myśli pozbyć. Próbowałem, ale nie mogłem. Powołanie trzeba rozeznawać. Nie każdy pomysł, który przychodzi człowiekowi do głowy wpisuje się w jego powołanie. Powołanie do kapłaństwa, trzeba rozeznawać w Kościele, a więc trzeba przedstawić je Kościołowi. Zwłaszcza w mojej sytuacji…

Dlatego poszedłem do ojca duchownego seminarium misyjnego [Redemptoris Mater – międzynarodowe seminarium w Warszawie dla członków wspólnot Drogi Neokatechumenalnej – przyp. red.]. To mój przyjaciel. Mówię mu: „Słuchaj, takie myśli chodzą mi po głowie, mam nadzieję, że wybijesz mi to z głowy i będę miał spokój”. A on na to: „O nie mój drogi, z Panem Bogiem tak nie można. Trzeba czasu na rozeznanie. A na razie, żebyś miał jakieś zajęcie, zacznij studiować teologię”.

Poszedłem na UKSW, żeby się czegoś dowiedzieć o studiach. Nagle jakiś człowiek w dresie podchodzi do mnie i pyta czego szukam. Więc odpowiadam, że chcę zapisać się na studia. A on zaprosił mnie do swojego gabinetu. Okazało się, że trafiłem na ks. Stanisława Warzeszaka, ówczesnego dyrektora studium dla świeckich. Myślałem, że odradzi mi studiowanie, a on mnie przyjął…

Odpowiedzialni za Drogę sugerowali, żebym na początku nikomu nie mówił o swoich planach na przyszłość. Nawet moja wspólnota oficjalnie o tym nie wiedziała. Ale to są inteligentni ludzie, więc się domyślali. Wiedziała tylko moja siostra, w której zawsze miałem wsparcie.

To siostra zakonna?

Tak, karmelitanka. I chociaż młodsza, była w pewnym sensie moim duchowym mentorem. Jak miałem jakieś problemy, to często się jej zwierzałem a ona rzucała mi trochę światła na te trudne sprawy.

Mając 65 lat zaczyna Ksiądz studiować filozofię i teologię.

Na początku to był koszmar. Nic z tego nie rozumiałem. Miałem skrypt, notatki i słownik wyrazów obcych. Każde słowo musiałem sobie tłumaczyć. Potem szło już łatwiej, bo dzięki Drodze byłem obyty ze Słowem Bożym. Wiele rzeczy, o których była mowa na wykładach było dla mnie oczywistych.

Jako świecki studiował Ksiądz dwa lata. Co stało się potem?

W 2007 r. napisałem list do abp. Kazimierza Nycza z prośbą o spotkanie. Problem od początku polegał na tym, że ja mogę się przygotowywać do kapłaństwa, ale czy biskup zechce takiego staruszka wyświęcić? Bardzo dobrze pamiętam tę rozmowę, była bardzo poważna, głęboka. Widać było jego troskę o moją sprawę. Stanęło na tym, że jeżeli skończę seminarium, to on mnie wyświęci.

 

 

Czyli przyszedł czas seminarium?

Na wrześniowym spotkaniu neokatechumenatu zapytałem rektora, kiedy mam się zgłosić. Był sobotni wieczór, a on mówi mi, że w poniedziałek… Odpowiedziałem, że mam pewne zobowiązania domowe, które muszę po prostu pozamykać i że potrzebuję przynajmniej dwóch dni. No i w ten sposób we wtorek trafiłem do seminarium.

Seminarium to był trudny czas. Po pierwsze ze względu na różnicę wieku. Zdecydowana większość kleryków to byli osiemnasto- i dwudziestolatkowie. Przecież to prawie tyle, co mają moje wnuki. Trochę mnie oszczędzano, ale mi ambicja kazała zasuwać razem z nimi. Czasami to był dosyć duży wysiłek fizyczny. Jedyną ulgę jaką miałem to pojedynczy pokój. Ale nie wiem czy to był zaszczyt dla mnie. Ja bym jakoś tolerował młodszych kolegów seminarzystów, ale czy oni znosiliby chrapiącego dziadka? (śmiech).

Szczęśliwie udało się Księdzu skończyć seminarium.

Byłem w nim trzy lata. Dwa lata temu zostałem kapłanem. Dwudziestego drugiego maja minęła rocznica święceń.

Pamięta Ksiądz dzień święceń?

Tak, ale lepiej zapamiętałem dzień święceń diakonatu. Kilka dni przed uroczystościami byłem na rekolekcjach. Wyjeżdżając już stamtąd do domu przewróciłem się i złamałem dwa żebra. No i niestety nie mogłem leżeć przed szafarzem święceń, tylko przyjmowałem je na klęcząco.

Dzień święceń kapłańskich był dla mnie sporym przeżyciem. Bardzo mi kibicował mój syn Piotr, którego poprosiłem, żeby pomógł mi ubrać ornat – jest taki zwyczaj, tylko, że na ogół robi to proboszcz. Piotr siedział za mną i bardzo mnie wspierał. To zawsze jest pewien stres – chodzi nie tylko o to, żeby dobrze wypaść, ale żeby się gdzieś nie zaplątać we własne nogi (śmiech). Ja już w tym momencie miałem 69 lat, więc nie byłem już taki sprawny.

A kiedy Księdza dzieci dowiedziały się o tym, że ich tato planuje zostać kapłanem?

Tuż przed moim pójściem do seminarium. Dopiero wtedy udało mi się zebrać wszystkich razem. Wcale to nie było takie proste, każde z nich mieszkało gdzie indziej.

Jak reagowali?

Myślę, że na początku nic z tego nie rozumieli. Każdy inaczej przeżywał. Piotr, najstarszy, miał tylko do mnie pretensje, że nie powiedziałem mu wcześniej. Ale przez całe seminarium bardzo mi kibicował i wspierał modlitwą. Córka, jak to kobieta, reagowała bardzo uczuciowo. Dwaj pozostali synowie byli raczej zdystansowani. Akceptują mnie jako księdza, ale nie wiem na ile jest to głębokie zrozumienie mojego wyboru.

Po święceniach został Ksiądz skierowany do parafii św. Aleksandra w Warszawie.

Ksiądz arcybiskup, jeszcze przed święceniami, zapytał mnie, jak widzę swoją kapłańską przyszłość. Powiedziałem, że wyrosłem z Drogi, co znaczy, że jestem człowiekiem zakorzenionym w Słowie Bożym. Chciałbym móc głosić to Słowo. Ale też, ze względu na moje doświadczenie, mógłbym służyć jako spowiednik. Arcybiskup Nycz powiedział, że on znajdzie miejsce, gdzie będę miał jednego i drugiego dużo. No i znalazł mi tę parafię.

I faktycznie tak jest?

Na spotkaniu, w czasie którego abp Nycz wręczał dekrety neoprezbiterom byli też proboszczowie parafii, do których mają ci nowi iść. Kiedy padło moje nazwisko abp Nycz zapytał ks. Tadeusza Balewskiego ile mu brakuje do mojego wieku (śmiech). Jest między nami dziewięć lat różnicy. Ale mam bardzo dobre układy z księdzem proboszczem i owocnie współpracujemy. A roboty jest dużo.

W zwykłej warszawskiej parafii są na ogół trzy Msze św. – dwie rano i jedna wieczorem. Tutaj jest siedem w ciągu dnia. Pięć rano i dwie po południu. Na każdej Mszy mówi się homilię i na każdej się spowiada. Dodatkowo raz w tygodniu jest spowiedź poza Mszą św. Pan Bóg wybrał mi tę parafię, żebym mógł pomagać ludziom.

Jak reagowali parafianie?

Nie wiem, jak oni mnie wtedy przyjęli. Dzisiaj, po dwóch latach, myślę że już się trochę poznaliśmy. Widujemy się na Mszach św. Słucham ich spowiedzi, mówię do nich kazania. Myślę, że słuchają, chociaż ja mówię do nich troszeczkę inaczej niż przeciętny ksiądz. Moje homilie są bardziej egzystencjalne. Jest we mnie dużo moralizmu, ale staram się go możliwie chować głęboko do kieszeni i mówić w sposób szczery o życiu. Na początku miałem problem z czasem. Homilia nie może być dłuższa niż osiem-dziesięć minut. A ja jestem gaduła, więc bywało że przeciągałem. Dzisiaj już troszeczkę nabrałem doświadczenia i raczej mieszczę się w czasie.

Prowadzi Ksiądz w parafii kurs przedmałżeński.

Śmieję się, że ksiądz proboszcz dał mi to duszpasterstwo, bo kto się lepiej zna na małżeństwie niż ja. Mam oczywiście skrypt i jakieś materiały, ale one są dla mnie tylko partyturą, na której prowadzę swoje improwizacje.

Odwołuje się Ksiądz do swojego stanu przedkapłańskiego?

Jak przedstawiałem się na początku kursu, to mówiłem wprost, że wiem o czym mówię, bo nie wyczytałem tego w książkach, tylko sam to wszystko przeżyłem. I jeżeli do czegoś ich namawiam, to wiem, że to jest dobre. Poruszam różne tematy, ale podkreślam im jedno – jeśli nie oprzecie swojego małżeństwa na dobrym fundamencie, którym jest Jezus Chrystus – i to ukrzyżowany – to nie daję wam wielkich szans, żeby wasze małżeństwo przetrwało. Jeśli zakotwiczycie się mocno na Jezusie Chrystusie, to macie gwarancję, że wasze małżeństwo przetrwa.

 

 

Myśli Ksiądz teraz jeszcze o swojej żonie? Zastanawia się, co ona sobie teraz, tam u Góry, myśli, patrząc na męża?

Oczywiście, że myślę i czasem z nią na ten temat rozmawiam – bardzo mocno wierzę w świętych obcowanie. Gdy z nią rozmawiam, to proszę najczęściej za naszymi dziećmi, ale czasami też mówię o swoich problemach. Najpoważniejszym moim problemem jest to, że ja nie jestem już młody. Czasami po prostu czuję się zmęczony. Ale jak ona na to stamtąd patrzy? Myślę, że w jakiś sposób mi kibicuje.

Byliście Państwo wzorcowym małżeństwem?

Jak w każdym małżeństwie, tak i u nas bywało różnie. Czasami na zasadzie rywalizacji każde chciało przeciągnąć jakąś sprawę na swoją stronę. Jak żona nie bardzo sobie dawała ze mną radę, to mówiła: „Tyś księdzem powinien zostać”.

Z dzisiejszej perspektywy to prorocze słowa.

Kiedy w naszym małżeństwie było gorzej, wówczas żona trafiła na Drogę Neokatechumenalną. Zauważyłem, że coś się w jej życiu zmienia, dlatego sam postanowiłem sprawdzić czym są te katechezy. Na jednym z pierwszych spotkań dotknął mnie Pan Bóg. Młoda dziewczyna mówiła kerygmat, opierając się o ewangelię zwiastowania. I zakończyła propozycją do zebranych: „jeżeli ktoś tutaj jest w sytuacji trudnej, w której sobie nie radzi, niech poprosi teraz Jezusa o pomoc, a On zacznie działać”. To był czas, kiedy nam trudno szło w małżeństwie. Nie bardzo byłem do tego przekonany, ale gdzieś głęboko w sercu, powiedziałem: „Panie Boże, ja wyczerpałem swoje możliwości, jeżeli Ty coś możesz zrobić, zrób”. Nie było żadnych fajerwerków, ale wszedłem do tej wspólnoty i w ciągu paru lat, zacząłem dostrzegać zmiany w naszym małżeństwie.

Czy można powiedzieć, że w jakiś sposób Księdza kapłaństwo jest zasługą żony?

W jakiś sposób niewątpliwie tak. Ona zafascynowana Drogą, weszła do tej wspólnoty. Potem Pan Bóg wciągnął mnie posługując się żoną.

Jak ta konkretna wspólnota wpływała na rozeznawanie Księdza powołania?

Droga opiera się na „trójnogu”: Słowo Boże, liturgia i wspólnota. Przez trzydzieści parę lat mojego bycia we wspólnocie dużo obcowałem z Pismem Świętym. Izajasz mówi, że Słowo Boże jest jak deszcz z nieba i nie powraca bezowocne (por. Iz 55, 10-11). Słowo Boże przez te trzydzieści lat spada na mnie i nie wraca z powrotem bez wydanego plonu. Mam nadzieję, że ja wydaję plon.

Droga jest dla mnie sejfem, w którym są zgromadzone skarby. Ja dziś wyciągam z tego skarbca różne rzeczy.

A w jaki sposób towarzyszył Ksiądz, jako ojciec, powołaniu swego syna?

W klasie maturalnej powiedział nam, że on myśli o kapłaństwie, że chce iść do seminarium. Sugerowałem mu, żeby to jeszcze przemyślał, żeby może najpierw poszedł na studia na ATK albo KUL. On odebrał to jako moją niechęć wobec jego planów i przez cały rok nie wracał do tematu. Po maturze rzeczywiście wstąpił do seminarium marianów. Rok nowicjatu był dla niego trudny. Pamiętam listy, które do nas przysyłał. Nie wiem czy myśmy mu jakoś pomagali w tym jego trudzie.

Dzisiaj nasze relacje są zupełnie inne. Czasami patrzy na mnie z góry i mówi: „Tata, ja już jestem dorosły, a ty jesteś jeszcze osesek”. Bo on już 19 lat jest księdzem, a ja dwa… W swoim zgromadzeniu zrobił swego rodzaju karierę – pełni poważną funkcję, zrobił habilitację. Na pewno nie ma tego po mnie, ale może po dziadku otrzymał jakieś naukowe geny.

Czy zdarza się tak, że razem odprawiacie Mszę św.?

Piotr głosił homilię na mojej Mszy prymicyjnej. Teraz coraz rzadziej się widujemy. Ja jestem mocno przywiązany do swojego miejsca, on jest bardzo zajęty. Rzadko bywa w Warszawie, ale jesteśmy w stałym kontakcie telefonicznym i mailowym. Jeżeli on potrzebuje jakiegoś wsparcia to dzwoni i mówi w jakiej intencji mam się modlić i ja robię to samo, gdy jest mi trudno. Wtedy on mówi: „oczywiście, masz to jak w banku”.

Rozmawiał Przemysław Radzyński

***

Wszystko zostaje w rodzinie

Kard. Kazimierz Nycz, metropolita warszawski:

Kiedy w 2004 r. zostałem biskupem koszalińsko-kołobrzeskim, na terenie mojej diecezji w miejscowości Borne Sulinowo karmelitanki z Gdyni-Orłowa otworzyły karmel. Przeoryszą została wówczas matka Teresa Kieniewicz. To była bardzo znana i zasłużona anglistka z Uniwersytetu Warszawskiego, która w wieku czterdziestu kilku lat wstąpiła do zakonu. Jako biskup jeździłem do karmelu z różnymi problemami. Pewnego razu przeorysza opowiedziała mi o swojej rodzinie. Jej ojca znałem skądinąd – prof. Stefan Kieniewicz był wybitnym historykiem; z jego podręczników uczyłem się w liceum. Matka Teresa miała dwóch braci. Jan był profesorem na UW, a Antoni pracował w administracji. Karmelitanka wyznała, że Antoni owdowiał i wybiera się na studia teologiczne, by w przyszłości ewentualnie zostać kapłanem. Nie wracaliśmy więcej do tej sprawy. Matka Teresa poważnie zachorowała i szybko zmarła. Bóg chciał, że w 2007 r. zostałem metropolitą warszawskim. I tu pierwszy raz spotkałem się z Antonim Kieniewiczem, który przyszedł do mnie z pytaniem, czy wyświęcę go na kapłana.

Myślę, że największy wpływ na jego powołanie miała rodzina z konsekwentną religijnością. Dowodem na to jest także fakt, że z tej rodziny wyszło powołanie kapłańskie – syn Piotr.

***

Jesteśmy braćmi

Ks. dr hab. Piotr Kieniewicz, marianin:

Zawsze myślałem o kapłaństwie w kontekście życia zakonnego. Chciałem żyć we wspólnocie. Swoje powołanie odkrywałem we wczesnej młodości – jako licealista. Wpływ na to miało kilka czynników. Bardzo ważnym byli rodzice, którzy sprawili, że wszedłem za nimi do wspólnoty Drogi Neokatechumenalnej. Moi dziadkowie zostawili mi tradycyjną wiarę – bardzo mocną i mądrą, która pozwala patrzeć w spójny sposób na rzeczywistość; wprowadzili w świat, gdzie rozum wsłuchuje się w Słowo Boże. Osobą, która towarzyszyła mi w czasie rozeznawania, a potem w formacji była moja matka chrzestna – siostra mojego taty, karmelitanka; była nauczycielką wrażliwości na Pana Boga.

W tym roku mija 25. rok mojego życia zakonnego, 19. kapłańskiego. Mój tato dopiero od dwóch lat jest księdzem. Jeżeli chodzi o powołanie kapłańskie, to mamy zupełnie odwrócone perspektywy. Ale przecież on nie przestał być moim ojcem. Relacja ojciec – syn krzyżuje się z relacją starszy ksiądz – młodszy ksiądz. Dlatego jesteśmy też braćmi, chociaż trudno powiedzieć, który z nas jest starszy. Wymieniamy się doświadczeniami. Wspieramy się wzajemną modlitwą.

W domu rodzinnym nauczyłem się – a teraz to przekazuję studentom, przyjaciołom czy ludziom, z którymi się spotykam – że trzeba słuchać Pana Boga. Wtedy zaczynają się dziać wielkie rzeczy – historie, na pierwszy rzut oka pozamykane, dopiero się zaczynają. To jest słodka tajemnica Pana Boga. W tej przedziwnej sytuacji rodziny Kieniewiczów nie ma żadnej naszej zasługi. Chciałoby się rzec za Maryją: „Wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny. Święte jest Jego imię”.

 

Źródło: Kwartalnik eSPe nr 99/2012