publikacja 07.11.2012 20:52
Gdyby nie było Soboru, pewnie i nas nie byłoby w Kościele, przynajmniej w takim Kościele, jaki zastaliśmy. Czego mieliśmy dość w tamtych czasach?
Tygodnik Powszwechny 43/2012
Patrzę na Sobór z perspektywy pokolena ’68, które w tamtym okresie dochodziło do używania rozumu. Przed Soborem w Kościele zniechęcała nas przede wszystkim przecudna bezduszność, której przykładem była dla nas ówczesna liturgia. Najpierw język. Łacina. W zasadzie nie był przeszkodą, gdyż poza Mszami śpiewanymi i tak się niczego nie słyszało. Cała Msza odbywała się na zasadzie zgaduj-zgadula. Ksiądz, odwrócony plecami do zgromadzonych, coś tam szeptał do ministrantów. A to się odwracał twarzą do nas, a to składał i rozkładał ręce, coś tam tymi rękoma przebierał na ołtarzu, jakieś krzyżyki robił, ministranci dzwonili raz krócej, raz dłużej, a w tym czasie ludzie w kościele śpiewali pieśni, odmawiali różańce i litanie albo próbowali dopasować obrazki z książeczek do nabożeństwa do tego, co działo się przed ołtarzem.
OBCY
Na przykład ukazanie po konsekracji Hostii i kielicha było zilustrowane obrazkiem przedstawiającym ukrzyżowanie. Żartowaliśmy na seminarium z liturgiki z tych alegorycznych objaśnień obrzędów mszalnych, mówiąc, że obrzęd umycia rąk przez celebransa trzeba odnieść do biblijnej sceny obmycia rąk, ale przez Piłata. Jednym słowem, niezbyt wyraźnie, ale coraz mocniej, odczuwaliśmy, że na takiej Mszy nie ma dla nas miejsca.
Z jednej strony chcieliśmy brać udział w liturgii, z drugiej zaś czuliśmy się na niej jak nieproszeni goście. Innego zdania był oczywiście proboszcz. Po kazaniu, jeśli takowe było, a bywało z rzadka i po tak zwanej ostatniej ewangelii, proboszcz zdejmował z siebie ornat i ruszał na kościół zbierać tacę.
Kiedy więc odwrócono ołtarz i księdza, i ustawiono twarzą do kościoła, kiedy zaczęliśmy razem i po polsku odmawiać części stałe mszy, a potem usłyszeliśmy i kanon po polsku, poczuliśmy się u siebie. Wreszcie Msza zaczęła nas łączyć i zarazem stanowić nową trudność – stojący obok mnie uczestnik Mszy naraz się urealnił, przestał być obcy. Przestaliśmy też zazdrościć heretykom.
Z HERETYKAMI NA STRYCHU O DZIEWICTWIE
Rzym w tamtych czasach był daleko, dla licealisty i kleryka z lat sześćdziesiątych niewyobrażalnie daleko. Koszt wyjazdu ogromny, paszport praktycznie niemożliwy do zdobycia. Co się tam dzieje na Soborze dowiadywaliśmy się ze „Słowa Powszechnego”, „Za i Przeciw”, z „Przewodnika Katolickiego” i przede wszystkim „Tygodnika”. Że z „Powszechnego” nie trzeba było dodawać, każdy wiedział, o jaki tygodnik chodzi. Tyle tylko że aby zdobyć prenumeratę, trzeba było czekać aż ktoś, czyli aktualny prenumerator, proszę wybaczyć, umrze. Mimo to sporo wiadomości do nas docierało, a jak ktoś się postarał, to sporo wiedział.
I takich starających się było sporo. W Lublinie na przykład szarytka s. Stanisława Andronowska – powiedzieć: zaangażowana w Sobór, co jednocześnie znaczyło ekumenizm, to zbyt mało. Trzeba powiedzieć: zauroczona Soborem. Dzięki niej zaczęliśmy poznawać heretyków nie tylko w świetle prawa kanonicznego, ale od zupełnie innej strony i w całkiem niespodziewanych miejscach. Na przykład w niewielkim pomieszczeniu na strychu plebanii parafii kościoła ewangelicko-augsburskiego. Gromadziła się tam młodzież ze Zjednoczonego Kościoła Ewangelicznego. Spotkania z nimi, z ich sposobem modlenia się, pozwoliło... właściwie zmusiło niejednego z nas do nowego spojrzenia na naszą tradycję kościelną, na to, co w niej istotne, na modlitwę i dogmaty.
Na którymś ze spotkań z nie lada jaką odwagą zaczęliśmy rozprawiać o dziewictwie Maryi, jej niepokalanym poczęciu, dziewiczym narodzeniu Jezusa. Dla katolików chleb powszedni, ale dla naszych braci odłączonych, do wczoraj jeszcze heretyków, już nie. Ten temat był dla nich krępujący. Widać było, że trochę na przymus, czy z grzeczności, podejmują co prawda rozmowę, ale z wielkim zażenowaniem. Te zagadnienia, dla nas dogmaty, miały dla nich charakter nazbyt intymny, by o nich rozmawiać o tak, jakby się rozmawiało o chrzcie, niebie, piekle czy nawet czyśćcu.
To ich onieśmielenie wiele nas, katolickich kleryków i prezbiterów, nauczyło. Z perspektywy dłuższego czasu można powiedzieć, że nauczyło ekumenicznej, czyli chrześcijańskiej pokory. Po latach tak tę postawę nazwie bł. Jan Paweł II: „Człowiek jest drogą Kościoła”. Jeśli tak, to Kościół, idąc tą drogą, musi uważać uważać na innych jej użytkowników. A ponieważ ta droga nie jest autostradą, ale raczej ścieżką, i to pod wysoką, stromą górę, nic dziwnego, że każdy wspina się, jak potrafi. Wydaje się, że trochę u nas w Polsce o tym, iż ta wyprawa na Górę Pana jest wspólnym wędrowaniem, zapominamy.
Tymczasem wędrujący po górach, jeśli są porządnymi wędrowcami, przestrzegają żelaznej zasady stanowiącej, że najmocniejszy z uczestników wyprawy idzie na końcu grupy. Co znaczy, że dostosowuje się do możliwości najsłabszego. Mało kiedy o tym jednak pamiętamy. Nawet jeśli zapraszamy starszych innych Kościołów i religii na uroczystości, to sadzamy ich gdzieś tam z boku i mało kiedy pozwalamy przemówić. Rzecz drobna, ale znacząca. A przecież uznaliśmy ważność chrztu udzielanego w naszych Kościołach, a to znaczy, że uznaliśmy siebie za ludzi tej samej drogi. Z tego jednak wynika, że Drugi Sobór Watykański jeszcze się nie skończył, przeciwnie – trwa, skoro wciąż nam jeszcze daleko do spełnienia tego, co już uchwalono.
DURNY SUBDIAKON
Na wspomnianym luterańskim strychu zderzyliśmy się również z innym od naszego sposobem modlitwy. Wtajemniczono nas w naszym kościele w medytację, zapoznano ze skomplikowanym sposobem odmawiania brewiarza i innymi praktykami modlitewnymi. Nasi ewangeliccy rówieśnicy natomiast do modlitwy nie potrzebowali żadnych tego typu pomocy, nawet Biblii. Po prostu, własnymi słowami mówili wprost do Boga, do tego stojąc, a nie klęcząc. Mówili tak, jakby Bóg był tuż obok, na wyciągnięcie ręki, jakby mówili do kogoś sobie najbliższego. Dzisiaj taki sposób przebywania z Bogiem nikogo już nie dziwi, wtedy była to nieomal profanacja. Nie wiem, czy przetrzymałbym późniejsze życiowe perypetie, czy brewiarz i Msza wystarczyłyby do wyjścia z niejednej trudnej „przygody” nie tylko cało, ale jeszcze z zyskiem, gdyby nie ów protestancki strych i przykład modlitwy z serca do serca.
Tak to, na razie bardziej intuicyjnie niż rozumowo, chwytaliśmy trop, który zaprowadził nas później do Karla Rahnera, a przez niego do nowego odczytania Biblii już nie w kluczu filozofii greckiej, ale w jej pierwotnym, żydowskim duchu i treści. Zdaje się, że bardziej pasującym, bo lepiej odpowiadającym na pytanie nie tylko o los, przeznaczenie duszy, ale całego człowieka.
Gdyby nie było Soboru, pewnie dzisiaj również, jak dawniej, rozśmieszyłby nas taki oto obrazek. Podczas Mszy pontyfikalnej diakon, przekazując znak pokoju kanonikom zasiadającym w stallach i przeważnie odmawiającym brewiarz, zapomniał się i zamiast w milczeniu podać jednemu z nich pacyfikał do pocałowania, powiedział do niego: „Pax tecum!”. W odpowiedzi usłyszał: „Dureń!”. Śmieszne? Gdyby nie Sobór, wypowiadając słowa konsekracji, dalej trzęślibyśmy się ze strachu nad każdym słowem, bo najmniejszy błąd unieważniał Mszę. Dalej też utrzymywalibyśmy pseudodogmat o limbus puerorum, czyli o tym, że dusze zmarłych nieochrzczonych dzieci nie są, co prawda, strącane do piekła czy wysyłane do czyśćca, ale przebywają w jakimś miejscu, o którym jedno można powiedzieć: że szczęścia to tam nie ma, choć i nie ma cierpienia.
Oj mocno, dawał się nam we znaki ów, jak się to dzisiaj mówi, magiczny sakramentalizm i rzymskokatolicki ekskluzywizm. Na czym polega ów sakramentalizm, mówi stary dowcip. Zakonnicy zebrali się w chórze i pięknie śpiewają brewiarz. Nagle rozpętała się burza. Pioruny walą raz za razem, wicher zrywa poszycie kaplicy, woda cieknie po ścianach – głos więźnie w gardle. Gdzie szukać ratunku? Wtem odzywa się opat: „Ojcowie, zostawmy brewiarz, zacznijmy się modlić”.