Czeka nas wielkie zdumienie

Z Wacławem Hryniewiczem rozmawia Justyna Siemienowicz

publikacja 20.03.2013 21:59

Apokalipsa to niezwykła księga nadziei, na miłość Boską! Tylko nie nauczyliśmy się jej czytać!

Znak 12/2012 Znak 12/2012

 

Jaki będzie koniec świata?


A jaki był początek? Bóg rozproszył ciemności, przezwyciężył chaos i zaprowadził porządek – tak, że w Księdze Rodzaju mógł pochwalić samego siebie, przyznając, że „wszystko, co uczynił, było bardzo dobre” (Rdz 1, 31). Jeśli dobre (tob), to również piękne (podobne znaczenie ma greckie kalós). Jest to obrazowanie zaczerpnięte z Biblii, ale w kwestii początku świata ten religijny, metaforyczny język zbiega się niekiedy z językiem współczesnej nauki i jej narracją o Wielkim Wybuchu. I choć w Piśmie Świętym zaraz po opisie stworzenia mowa jest o upadku pierwszych ludzi, to jednak same początki są przedstawione jako dobre i piękne. Myślę, że koniec świata może je tylko w tej wspaniałości przewyższyć.

A nie będzie ich odwrotnością? Powszechne intuicje skłaniają raczej do patrzenia na koniec świata jako na jego schyłek.


Myślę, że nie, bo ludzkie dzieje jednak ciągle dojrzewają, pomimo wszelkich zahamowań i zapaści. O schyłku możemy mówić raczej w odniesieniu do świata fizycznego w Układzie Słonecznym. Jeśli Wielki Wybuch datuje się na 14 mld lat, to mamy przed sobą jeszcze trochę czasu, bo ok. 7-8 mld, aż Słońce się wypali, stopi doszczętnie powierzchnię naszej planety i stanie się czarnym karłem. Choć oczywiście może być i tak, że wcześniej sami sobie urządzimy apokalipsę i zdmuchniemy się z powierzchni Ziemi. Nie sposób jednak tego przewidzieć.

Dla mnie jako teologa ważna jest paralela początku i końca. Myślę, że interpretacje początków muszą rzutować na interpretacje końca. A to, co jest nam dostępne w obu przypadkach, to obrazy, metafory. Nie wolno ich interpretować dosłownie tak w odniesieniu do początku, jak i do końca świata, bo to naraża na śmieszność i kompromituje wiarę.

Dlaczego? W przeciwieństwie do poetyckiej i oszczędnej mimo wszystko wizji początków biblijne opisy końca świata są znacznie bardziej rozbudowane i szczegółowe. Być może z tego właśnie powodu tak łatwo przemawiają do wyobraźni i przerażają.


Tych opisów jest więcej, ale to nie są reportaże, które można by przyjmować jeden do jednego! To błędne podejście leży u źródeł wszystkich fundamentalizmów, obecnych także w łonie chrześcijaństwa. Apokaliptyka biblijna, nawet zawężona do Ewangelii, nie jest jednoznaczna. Jej interpretacja wymaga odpowiednich dla niej reguł. Trzeba zestawiać ze sobą teksty, nieraz zdawałoby się przeczące sobie, i spoglądać na nie tak, by widzieć, jak się wzajemnie oświetlają. Ewangelia jest jedna, ale w czterech wersjach, i w tym niejednoznacznym czterokształcie trzeba ją uszanować, nie próbując na siłę jej ujednolicać. Niestety tłumaczenia Pisma i towarzyszące im interpretacje rzadko noszą znamiona takiego podejścia. Częściej są świadectwem narastającej w dziejach chrześcijaństwa przewagi mrocznej wizji apokalipsy. Jezus w Ewangelii Jana mówi, że „Bóg przecież nie posłał Syna na świat, aby świat osądził, lecz aby świat został przez niego zbawiony” (J 3, 17). W Biblii Tysiąclecia, ale też innych polskich przekładach, zamiast „osądził” mamy „potępił”, a zaraz potem: „sąd zaś polega na tym…”. Skąd ten przeskok? Greckie terminy krísis i krínō, które pojawiają się w tym fragmencie, są wieloznaczne. I często tłumacze, chcąc zachować wierność wobec oficjalnej nauki Kościoła, w takich przypadkach wybierają mocniejsze wyrażenia, innych nawet nie sygnalizując. Niejednokrotnie zresztą wyrażenia te same się narzucają jako bardziej prawomocne, bo przez wieki były faworyzowane w ramach jednej, absolutyzującej się interpretacji.

Skoro przerażająca wizja końca czasów stanowi tylko jedną z możliwych interpretacji Pisma – dlaczego i kiedy zdominowała ona chrześcijańską eschatologię?


Zmagania dwóch różnych wizji końca są widoczne już u Ojców Kościoła. Znajdziemy wśród nich tych, którzy wyznawali nadzieję ostatecznego pojednania, powszechnego zbawienia oraz tych, którzy głosili wieczną zatratę. W Gehennie , o której mówił Jezus, coraz częściej, być może na skutek hellenizacji, widziano odpowiednik greckiego Hadesu w jego mrocznych głębiach. Wiele czynników mogło przyczynić się do wzmocnienia eschatologii akcentującej surowy sąd i wieczne potępienie. Na pewno zaważył też kontekst historyczny, w jakim rodziło się i rozprzestrzeniało chrześcijaństwo. Ewangelię głoszono barbarzyńcom, ludziom nieraz twardym, okrutnym. Jak najłatwiej było przekonać ich do nowej religii, skruszyć sumienie? Wzbudzając strach. W ten sposób pedagogia strachu, choć doraźna i powierzchowna, wyparła pogodniejsze wizje końca. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę początki chrześcijaństwa, to okaże się, że potrafiono modlić się i przyzywać: „Przyjdź, Panie Jezu!”. Choć w Apokalipsie jest wiele przerażających momentów, zmaganie się dobra i zła, straszliwy zamęt w ludzkich dziejach, to jednak Biblia kończy się ufnym przyzywaniem. Modlitwa Marana tha! (Przyjd,ź Panie nasz!) była modlitwą pogodną. Ona zamierała w ciągu wieków porażona strachem. Nasze widzenie spraw ostatecznych stawało się coraz bardziej przerażające, ponure, mimo że w samej Biblii nie ma jednolitych obrazów.

Niepokój mógł też budzić sam konflikt tych dwóch wizji. Ślady tych zmagań znajdujemy na kartach Biblii. W Liście do Hebrajczyków opis końca ma przerażać: „Straszna to rzecz wpaść w ręce Boga żyjącego” (Hbr 10, 31). Ludzi buntowniczych czeka jedynie dzień „straszliwego sądu” i „żar ognia” (Hbr 10, 27). Jeśli wrócimy natomiast do Ewangelii, to u Łukasza Jezus mówi: „Wyprostujcie się i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie” (Łk 21, 28). A więc inne, pogodne spojrzenie. Z kolei trzynasty rozdział Ewangelii Marka to przerażający opis apokalipsy: straszne wydarzenia poprzedzające przyjście Syna Człowieczego, zapowiedź narastającej dehumanizacji w dziejach ludzkości.

Często tę różnorodność wizji tłumaczono w ten sposób, że koniec świata będzie wspaniały i radosny dla wiernych, a dla niewiernych straszny.


To prawda, myślenie wykluczające pojawia się bardzo wcześnie. To jest plaga nawiedzająca także chrześcijaństwo. Nazwałbym to nawet herezją ekskluzywizmu. Sobory jeden po drugim ogłaszały i tłumaczyły prawdę, że poza Kościołem nie ma zbawienia, którą najpierw za św. Cyprianem rozumiano w sensie: poza Kościołem w ogóle, ale już po podziałach nie omieszkano doprecyzować: poza Kościołem rzymskokatolickim. I tak Sobór Florencki, zwany przecież unijnym, przestrzegał: jeśliby ktoś nawet rozdał swoje mienie, krew przelał dla Chrystusa, a nie znajdzie się w jedności z Kościołem katolickim, nie będzie zbawiony! Zbawienie ograniczono do jednego wyznania. Żaden niewierzący, żaden Żyd, wreszcie żaden niekatolik nie będzie zbawiony! A przecież w Starym i Nowym Testamencie są sceny wyraźnie przeciwstawiające się takiej postawie. Najbardziej wymownym przykładem jest Księga Jonasza piętnująca niechęć proroka do głoszenia potrzeby nawrócenia Niniwie, zaciekłemu wrogowi Izraela. W Księdze Liczb Mojżesz nie tylko nie zabrania prorokować dwóm młodzieńcom, którzy byli poza namiotem spotkania, ale też wyraża nadzieję, by cały lud miał w sobie takiego ducha. Jezus w analogicznej sytuacji mówi: „Kto bowiem nie jest przeciwko nam, jest z nami” (Mk 9, 40). I nie jest to przecież jedyny taki przypadek. Gdy nie przyjęto Jezusa i uczniów w jakiejś osadzie w Samarii, a Jan i Jakub, „synowie gromu”, chcieli spuścić na nią ogień, Mistrz „skarcił ich” (Łk 9, 55). Według niektórych rękopisów powiedział: „Nie wiecie, czyjego ducha jesteście”. W ten sposób moderował i wychowywał uczniów.

Wywiad, którego fragment publikujemy powyżej, jest częścią bloku tekstów poświęconych współczesnemu rozumieniu apokalipsy, opublikowanych na łamach grudniowego "Znaku" z 2012 roku (nr 691).

 

TAGI: