Dusza pod narkozą

Justyna Siemienowicz

publikacja 27.03.2013 22:17

Zamiast szukać co wymyślniejszych definicji i dookreśleń substancji, którym powinno przysługiwać miano narkotyków, warto być może powrócić do ich greckiego źródłosłowu i uznać, że narkotykiem jest to wszystko, co usypia świadomość, co odurza duszę lub ma ją zastąpić niczym proteza

Znak 2/2013 Znak 2/2013

 

Punkt wyjścia jest niezwykle jasny i prosty: nie radzimy sobie z narkotykami. Ale już w drugim ruchu sytuacja bardzo się komplikuje: dlaczego sobie z nimi nie radzimy i co to właściwie znaczy? W jednej chwili znika klarowne, elektryzujące hasło „narkotyki”, a pojawia się splątany węzeł bardzo niejednorodnych i trudnych problemów z różnych rejestrów rzeczywistości. Te wysuwające się na pierwszy plan i najbardziej oczywiste to: narkomania i przestępczość narkotykowa, nielegalny handel, przemoc, bieda, globalne zależności, przemiany cywilizacyjne. Jak zatem przeprowadzić trzeci ruch tak, by dać odpowiedź na pytanie, które wyrosło przed nami w ruchu drugim? Trzeba pójść równocześnie w kilku kierunkach, rezygnując z pragnienia jednej wyczerpującej odpowiedzi.

Dopuszczalne…

Pierwszy kierunek to kwestie prawno-społeczne, a więc dyskusja nad statusem prawnym narkotyków. Restrykcyjna polityka prohibicyjna ma coraz mniej zwolenników. Powodem jest, po pierwsze, jej niewielka skuteczność w redukowaniu szkód społecznych oraz zmniejszaniu przestępczości narkotykowej i czarnego rynku w porównaniu z ogromnym nakładem środków różnego rodzaju na czele z wielkimi sumami pieniędzy, które pochłonęła dotąd „wojna z narkotykami”. Po drugie (choć ważniejsze), ostre represje wobec użytkowników zakazanych substancji, nieproporcjonalne do szkodliwości czynu (posiadania narkotyków na własny użytek i ich zażywania), kłócą się z poszanowaniem ich wolności i godności, a przede wszystkim z intencją leczenia. Więzienie, oględnie rzecz ujmując, nie jest najlepszym miejscem do wyjścia z nałogu i nie pomaga w zdobyciu stabilizacji życiowej, niezbędnej w walce z uzależnieniem. Zbyt represyjne prawo nie sprzyja także jego społecznej akceptacji i w konsekwencji może choć po części dawać efekt przeciwny do zamierzonego.

Nie powinna więc pozostawiać wątpliwości tendencja, by problem narkotyków i narkomanii lokować przede wszystkim w obszarze zdrowia publicznego, a nie polityki karnej. Obawy budzi natomiast sama dyskusja nad kształtem polityki narkotykowej, w której nierzadko dochodzi do pomieszania dwóch przeciwstawnych perspektyw. Można bowiem rozważać możliwość legalizacji i depenalizacji jako sposoby na zmniejszenie szkodliwości społecznej narkotyków, szkodliwości tej w żadnym stopniu nie kwestionując. Można też argumentować za legalizacją, przekonując, że ludzie powinni mieć wolność do odurzania się, że restrykcyjne jak dotąd prawo to przejaw zacofania, nieuzasadnionego strachu przed narkotykami (narkofobii), i dowodzić na różne sposoby, że skoro co najmniej niektóre narkotyki (np. marihuana) nie są, przypuszczalnie, bardziej szkodliwe niż legalny alkohol i tytoń, to powinny być dostępne na równi z tymi dwiema substancjami. Można też, i dzieje się tak bardzo często, wychodzić od pierwszej perspektywy, by kończyć na drugiej. Poza tym, że nieuczciwe, jest to przede wszystkim szkodliwe. Nie znaczy to, że wymienione przeze mnie pobieżnie argumenty, które przypisuję tu do drugiej z zarysowanych przeze mnie perspektyw, nie dotykają istotnych problemów i nie domagają się namysłu. Bynajmniej, wskazują one na bardzo ważne kwestie (jak np. problem akceptacji społecznej narkomana, pozycja alkoholu i papierosów w naszej kulturze), które szczegółowo i dogłębnie rozważają na kolejnych stronach nasi autorzy. W tym miejscu chcę jedynie zwrócić uwagę, że często pierwsza z tych perspektyw niebezpiecznie szybko znika, a powinna cały czas stanowić właściwe odniesienie dla argumentów, które padają z drugiej strony. W konsekwencji przestaje być wyraźnie słyszalne to, co w punkcie wyjścia nie podlegało dyskusji: narkotyki, wszystkie, także alkohol i nikotyna, szkodzą. I to zmniejszaniu ich szkodliwości, a nie oswajaniu, cokolwiek miałoby ono znaczyć, powinny służyć rozwiązania prawne.

Powyższe cele mogłaby obecnie spełnić częściowa depenalizacja, tj. zmiana kwalifikacji czynu (posiadania na własny użytek i zażywania narkotyków) z przestępstwa na wykroczenie obłożone grzywną lub pracą społeczną i niewyłączające, jak teraz, pełnienia funkcji publicznych. Zażywanie i posiadanie narkotyków nadal byłoby traktowane jako zachowanie niezgodne z prawem, inaczej niż w przypadku pełnej depenalizacji czy legalizacji, ale nie czyniłoby z osób sięgających po (nielegalne) substancje psychoaktywne przestępców sądzonych na podstawie kodeksu karnego. W ten sposób państwo dawałoby jasny sygnał, że nie popiera i nie promuje takich zachowań, podobnie jak w przypadku picia alkoholu w miejscach publicznych, ale też nie nakłada kary niewspółmiernej do szkodliwości czynu, co powinno się spotkać z większym zrozumieniem i akceptacją ze strony obywateli – niezwykle istotną dla kształtowania się w społeczeństwie właściwych postaw wobec narkotyków.

... czy legalne?

Propozycje depenalizacji, która jednak nie pociąga za sobą legalizacji narkotyków, a więc przejęcia przez państwo kontroli nad ich produkcją i dystrybucją, tak jak w przypadku alkoholu i papierosów, spotykają się z szeregiem kontrargumentów. Wskazuje się m.in. na to, że sama depenalizacja bez legalizacji tworzy sytuację schizofreniczną, bo, ujmując rzecz krótko, „wolno się truć, ale nie wolno kupić”. Jeśli jednak przyjąć możliwość częściowej depenalizacji, trzeba by raczej powiedzieć: nie wolno się truć i nie wolno kupić, ale jeśli ktoś mimo to decyduje się na zażywanie narkotyków, to nie czeka go więzienie, a mandat lub praca społeczna.

Nie jest to oczywiście jedyny argument przemawiający za legalizacją narkotyków. Inny, odwołujący się do metafory owocu zakazanego, przekonuje, że brak przyzwolenia na nie potęguje ich atrakcyjność i w ten sposób przyczynia się do większego spożycia. W przypadku wprowadzenia depenalizacji w opisanym wymiarze (a więc zniesienia kary więzienia) przy utrzymaniu nielegalnego statusu narkotyków spożycie gwałtownie wzrośnie i będzie nawet większe niż w przypadku ich pełnej nielegalności, gdyż zakazany owoc skusi również i tych, których wcześniej powstrzymywał strach przed więzieniem. Choć obraz ten jest sugestywny, to jednak nie wydaje się mieć wiele wspólnego z rzeczywistością. Prawdziwy owoc zakazany kusi naprawdę dopiero wtedy, gdy jego spożycie można okupić wysoką ceną. W rozważanym przypadku nic nie spełnia się w tej funkcji lepiej niż możliwość trafienia za kraty. Jeśli mechanizm zakazanego owocu miałby w ogóle działać, to najlepsze otoczenie stanowi dla niego obecne status quo: groźba więzienia motywuje do brania narkotyków dużo skuteczniej niż nic przy niej nieznaczące ryzyko mandatu czy prac społecznych.

Wyjściem z obecnej sytuacji nie jest jednak pełna legalizacja, zwłaszcza jeśli przyjąć, że narkotyki miałyby się stać legalne niejako z dnia na dzień. Jest mało prawdopodobne, by w warunkach pełnej legalności spożycie było równe lub mniejsze niż wtedy, gdy jest ono obwarowane zakazami czy ograniczeniami. Wymowny przykład stanowić może tu prohibicja alkoholowa w USA. Choć ona sama przyniosła wiele szkód, to faktem jest, że jeszcze wiele lat po jej zniesieniu spożycie alkoholu było niższe niż rok przed jej wprowadzeniem. Wystarczy się szczerze spytać, czy pełny, w zasadzie nieograniczony dostęp do alkoholu w Polsce, odbiera mu atrakcyjności w takim stopniu, że przyczynia się do jego mniejszego spożycia, by zrozumieć, że opowieść o zakazanym owocu, przynajmniej w odniesieniu do statystyk, to mit.

Za legalizacją przemawiają natomiast dwie istotne kwestie. Po pierwsze, zapewniłaby ona pewne i bezpieczne źródło substancji, po drugie, poważnie nadwątliłaby czarny rynek i ukróciła znacząco przestępczość narkotykową, nie wspominając już o zyskach dla państwa z obrotu narkotykami. Dlatego też nie należy z góry wykluczać możliwości legalizacji w przyszłości przynajmniej niektórych narkotyków, zwłaszcza marihuany, o którą toczą się dziś zacięte boje. Poprzedzić ją jednak powinna solidna edukacja, skierowana przede wszystkim do młodych ludzi, by bardzo dobrze wiedzieli, na co się decydują, sięgając po daną substancję. Tymczasem programy profilaktyczne w Polsce pozostawiają wiele do życzenia. Powinny być one oparte na sprawdzonych strategiach, tworzonych na podstawie rzetelnej wiedzy o uzależnieniach oraz znajomości teorii i mechanizmów zachowań ryzykownych, oraz być prowadzone przez przygotowanych edukatorów, a przede wszystkim podlegać ewaluacji. Tymczasem obecnie najpopularniejsze formy profilaktyki to: festyny, programy autorskie o niepotwierdzonej skuteczności, spektakle profilaktyczne oraz prelekcje i pogadanki. Aspekt merytoryczny, skuteczność, wysokie standardy i kompetencje pedagogów podczas podziału środków na profilaktykę przegrywają ze stroną formalną ofert składanych samorządom, oszczędnością czasu, wysiłku i funduszy oraz chęcią dostarczenia wrażeń i zabawy odbiorcom.

Przy obecnej niskiej świadomości społecznej na temat substancji psychoaktywnych performatywny wymiar legalizacji – spełniający się w kształtowaniu przekonania, że to, co legalne, jest dobre, a więc nie szkodzi – nie znajdzie żadnego odparcia w postaci solidnej wiedzy. A skutki mogą być katastrofalne, co widać choć po części na przykładzie alkoholu i papierosów. To nieprawda, że substancje te oswoiliśmy i dobrze sobie z nimi radzimy. Szkody społeczne nimi wywołane są ogromne, choć być może nieuświadamiane z powodu panującego status quo. Wysiłek państw, by ograniczyć palenie papierosów (ale i spożycie alkoholu) przy ich pełnej legalności jasno pokazuje, jak trudna w takich warunkach jest zmiana nawyków społecznych i walka z utrwalonymi kulturowo wzorcami za pomocą edukacji i wprowadzania ograniczeń.

Artykuł, którego fragment publikujemy powyżej, jest częścią bloku tekstów dotyczących narkotyków, opublikowanych na łamach lutowego "Znaku" z 2013 roku (nr 693).

 

TAGI: