Krzyże powinny zostać

Rozmowa z dr Elżbietą Wiater

publikacja 04.04.2013 11:56

O cierpieniu i wierze, z dr Elżbietą Wiater, teologiem i historykiem, rozmawia ks. Grzegorz Zembroń MS

La Salette. Posłaniec Matki Boskiej Saletyńskiej 2/2013 La Salette. Posłaniec Matki Boskiej Saletyńskiej 2/2013

 

Co się czuje, kiedy się umiera?

Zadałeś bardzo osobiste pytanie... To na pewno moment graniczny, bo nie da się już oszukiwać czy wymyślać jakichś min albo postaw. To jest doświadczenie podsumowania życia. Ja nie widziałam na przykład sekwencji scen z filmu, którym było moje życie. W tym momencie reaguje się odruchowo. Moim pierwszym odruchem była modlitwa, ale potem, kiedy leżałam na OIOM-ie, uświadomiłam sobie, że jeżeli ktoś nie modli się regularnie, to niekoniecznie pierwszym odruchem będzie modlitwa. Jeśli ktoś cały czas przeklina, to w tym momencie wyrywa mu się przekleństwo, jeśli ktoś błogosławi, będzie cię prosił o błogosławieństwo. Również jest to moment ciszy, kiedy Bóg się odsuwa i trzeba sobie odpowiedzieć bardzo zdecydowanie na pytanie, czy w tej ciemności nadal wybiera się Boga.

Bóg w takim momencie się odsuwa?

Takie było moje doświadczenie. Wiem, że niektóre osoby umierające w hospicjach mają doświadczenie wręcz przeciwne – odchodzenia w obecności świętych, Najświętszej Marii Panny czy Pana Jezusa, na pewno w obecności Anioła Stróża. Ja doświadczyłam ciszy, momentu odpowiedzi na pytanie, w którą stronę idę: czy wybieram Boga, czy uznaję, że Boga nie ma, skoro w tym momencie Go zabrakło. Być może jest to element mojej drogi duchowej, mojego rozwoju.

Czym było dla Ciebie cierpienie przed i po katastrofie pod Szczekocinami?

Koncepcja cierpienia mi się nie zmieniła, zmieniło się jego doświadczenie, dlatego że ja w życiu zaznałam wiele cierpienia ze strony innych, wielu upokorzeń. Szczekociny mi to odwróciły. Byłam otumaniona lekami przeciwbólowymi, całe moje ciało było zgniecione, bolało mnie wszystko i w bólu doznałam miłości od wielu ludzi. Nie miałam poczucia obecności Boga, ale doświadczyłam mnóstwa dobrych rzeczy, które były znakami, że On o mnie pamięta, że jest, choć tego nie czuję.

Okazało się, że dziesięć minut drogi od szpitala jest znajomy ksiądz, który się mną zajął, ponieważ moja rodzina mieszka prawie czterysta kilometrów od Sosnowca. Nie mogli być ze mną cały czas, a ja spędziłam w szpitalu cztery tygodnie. Ks. Szymon przyjeżdżał codziennie, sprawdzał, czy żyję, czy się dobrze czuję. Ważne było dla mnie to, że przywoził mi Najświętszy Sakrament pod postacią wina, dlatego że miałam zadrutowane zęby, połamaną twarz i nie mogłam przyjmować zwyczajnie Komunii świętej. Dla mnie było to odkrycie, że Chrystus chce mi towarzyszyć w tej drodze.

Nie miałam wewnętrznego doświadczenia Boga, ale doznałam olbrzymiej dobroci i miłości ludzi, dostawałam dziennie około stu esemesów, otrzymałam bardzo duże wsparcie materialne ze strony mojej rodziny oraz ze strony najbliższych przyjaciół. To było przeżycie, którego zawsze mi brakowało w życiu. Całe to wsparcie, poczucie bycia kimś ważnym, kimś, o kogo inni się troszczą, było mi bardzo potrzebne.

Pewne postacie w Biblii są wzorami przeżywania cierpienia. Czy utożsamiasz się z którąś z nich?

Paradoksalnie ze św. Piotrem. On w ogóle jest dla mnie bardzo ważną postacią, ale przy lekturze Ewangelii widać wyraźnie, że to był człowiek niesłychanie miłosierny. Miał silną osobowość, był choleryczny, a jednocześnie niesamowicie łagodny, wrażliwy na cierpienia i słabości innych ludzi. Wiele cierpienia w życiu sam wywołuje, na przykład poucza swojego Mistrza, ma własne wizje i próbuje je przeforsować, bardzo często stara się nawrócić o własnych siłach, nawet coś osiąga i jak już jest zadowolony... nagle okazuje się, że znajduje się w punkcie wyjścia. Utożsamiam się z nim właśnie ze względu na jego skłonność do zbytniej pewności siebie, do pouczania Pana Jezusa: „Panie Jezu, my wiemy lepiej od Ciebie! Nie możesz umrzeć na krzyżu!” Jednocześnie chciałabym mieć siłę, żeby po zobaczeniu własnej zdrady zawsze zapłakać, powiedzieć: „Panie Jezu, przyjmij mnie z powrotem, żałuję, będę starała się poprawić”. Utożsamiam się z cierpieniami Piotra, związanymi z poczuciem misji bycia kimś.

Są ludzie, którzy potrafią przyjąć cierpienie z poczuciem sensu, ufnością, ze spokojem, a ty?

Cierpienie ma pewne fazy, takie jak żałoba. Na początku jest szok. Pamiętam swoją pierwszą myśl, kiedy jechała na mnie ściana wagonu: „Ale ja przecież mam robotę w domu! Nie mogę brać udziału w wypadku!” Potem jest zaprzeczanie, potem próba targowania się. Na pewno jest też moment buntu, niezgody na to, co się dzieje, odrzucenia czy depresji. Z tego powodu wszystkie ruchy proeutanazyjne mają fałszywe podstawy, dlatego że każdy, kto cierpi w pewnym momencie doświadcza depresji, a tę się przekracza. Ostatnim etapem cierpienia jest uznanie, przyjęcie go i zgoda na nie. Zwolennicy ruchów eutanazyjnych nie pozwalają, by osoby cierpiące doszły do etapu pogodzenia się, przyjęcia cierpienia i zobaczenia w nim sensu. Nie ma ogólnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego cierpimy. Każdy na ten problem odpowiada sam.

Dla mnie doświadczenie Szczekocin jest nietypowe, bo mam poczucie, że ono było łaską. Nie buntowałam się. Rok temu, na początku Wielkiego Postu usłyszałam, że będę się uczyć cierpliwości – i się jej uczyłam. W szpitalu nie mogłam spać przez tydzień, dusiłam się. Miałam połamany nos, połamaną szczękę, duże problemy z krtanią. Siedziałam nocami na łóżku albo chodziłam po korytarzu. Kiedy przychodził kryzys, wtedy też pojawiała się pewność, że to czas uczenia się cierpliwości.

Byłam też na silnych lekach przeciwbólowych. Kiedy wreszcie dawka została zmniejszona, zaczęłam więcej kojarzyć. Przypomniałam sobie, że jeden z zaprzyjaźnionych kapłanów przeżywa bardzo duży kryzys, wiele osób się za niego modliło i pościło. Pomyślałam sobie, żeby ofiarować to cierpienie w jego intencji, mimo iż krążyły informacje, że on podjął decyzję o odejściu. Wrócił. Wiem, że teraz posługuje jako kapłan. Mam poczucie dołożenia drobnej cegiełki do walki o jego powołanie.

 

 

Po traumach ludzie często przewartościowują życie.

Ja się utwierdziłam, że idę we właściwym kierunku. U mnie nie było jakiegoś przewartościowania czy zmian. Miałam raczej poczucie, że wypadek coś we mnie oczyścił. Jestem pewna, że coś, co blokowało we mnie łaskę zostało usunięte w katastrofie.

Czy możliwa jest wiara, kiedy się cierpi?

Kiedy się cierpi, zostaje tylko czysta wiara, rozumiana jako decyzja. Po pierwsze cierpienie ogołaca, pozbawia masek. Natomiast nie odbiera godności, bo ona pochodzi z tego, że jesteśmy dziećmi Bożymi. Po drugie cierpienie odbiera chęć udzielania łatwych odpowiedzi.

Czy łatwo się modlić, kiedy się cierpi?

Można się modlić cierpieniem. Przyjęcie go, powierzanie się Bogu, to w zasadzie najlepsza forma modlitwy. Jeśli chodzi o modlitwę słowną czy myślą – nie ma szans. Ja byłam w stanie odmawiać brewiarz dopiero dwa tygodnie po wypadku, wcześniej nie mogłam się skupić, słowa mi się rozpływały. Pamiętam, że w momencie, gdy przywieziono mnie z OIOM-u na salę, pierwsza rzecz, którą zobaczyłam, był krzyż wiszący na ścianie. Pomyślałam, że jestem wśród swoich. Kiedy słyszę o pomysłach ściągania krzyża w szpitalach, to wszystko się we mnie gotuje. Dla osób niewierzących to nie ma znaczenia, ale dla wierzących widok krzyża na ścianie jest momentem wzmocnienia. Krzyże powinny zostać.

Czasem człowiek wyobraża sobie, jak się będzie zachowywał, kiedy przyjdzie cierpienie.

Być może... Życie nauczyło mnie tego, że wyobrażenia wyobrażeniami, a w rzeczywistości bywa różnie. Istnieją pewne wzorce przeżywania cierpienia czy obrazy, które się chłonie w  formacji chrześcijańskiej, kiedy się czyta Pismo Święte czy na modlitwie. Droga krzyżowa czy Gorzkie żale – rozmawiamy przecież w Wielkim Poście – dostarczają takich pomocy. Ale kiedy się cierpi, wizualizacje nie skutkują, to jest moment szczerości do bólu. Nie ma się siły na kombinowanie, jest ból, zmęczenie, niezdolność do snu, nie można wziąć głębszego oddechu, bo wszystko jest pozatykane, usta są popękane, a w połamany nos jest wetknięta rura do żołądka. Leżałam na OIOM-ie jak manekin: rozcinają mi ubranie, zdejmują, robią wkłucia, ktoś mi bada brzuch, kto inny szyje ucho – ból okropny, bo ucha nie da się znieczulić. Nie ma miejsca na maski, na udawanie, próbowanie czegokolwiek.

Rok temu było wiele informacji w mediach o katastrofie pod Szczekocinami. W „Gościu Niedzielnym” pojawił się też Twój tekst o wypadku. Czy czasem pojawia się myśl: „Byłam bohaterką tych wydarzeń”?

Jest pokusa, żeby tak pomyśleć o sobie, zwłaszcza że miałam wokół siebie wiele osób. Po wypadku doświadcza się współczucia, które płynie zewsząd, ale zawsze w okolicy rocznicy tragedii jest drugi kryzys, bardzo trudny, bo wtedy już nie ma nikogo. To jest związane z cyklem przeżywania żałoby. Wiedziałam, że tak będzie, bo mam za sobą traumę – śmierć mojego taty. Wiele osób, które przeżywają żałobę doświadczają tego, że są same z gigantycznym bólem, ze wszystkimi wspomnieniami. Przed wypadkiem nie bałam się jeździć pociągami. Dzisiaj nie wiem, czy byłabym w stanie wsiąść do pociągu, bo prawie fizycznie czuję, jak mi się wszystko spina.

Po roku od katastrofy nie ma reflektorów, jest się samemu z bólem. Jest pokusa budowania tożsamości, że uczestniczyłam w wypadku pod Szczekocinami, ale nie jest to doświadczenie które chciałabym publicznie przeżywać. Ono przyniosło mi dużo bólu, równocześnie dając wiele duchowo.

Czy widzisz jakieś duchowe owoce tej tragedii?

Mam poczucie, że jestem bliżej Boga, mam też doświadczenie własnej śmierci. Wiadomo, że nie umarłam, ale śmierć jest dla mnie sytuacją, której byłam bardzo blisko. Na swoim blogu napisałam, że minął mnie Anioł Śmierci, zostawił na twarzy ślad swoim pancernym skrzydłem i poleciał dalej. Śmierć jest dla mnie czymś realnym. Mam też poczucie, że czasu, który mi został – nie wiem, ile to lat – jest mało. Pewne rzeczy już się nie powtórzą, a na niektóre szkoda marnować życia.

 

 

TAGI: