Aniołowie, obrońcy więzów rodzinnych

Ks. Henryk Skoczylas CSMA

publikacja 03.05.2013 22:35

Co czuła w swym sercu Jane, widząc po raz pierwszy po piętnastu latach swoje ukochane dziecko i nie mogąc mu się rzucić w ramiona? Jakże cierpiała na duszy nie mogąc jej powiedzieć: „Ja jestem twoją matką!”. Prawo jej tego zabraniało. Jedynie córka po ukończeniu dwudziestu jeden lat życia, mogłaby, jeśli zechce, poszukiwać swojej biologicznej matki! Pozostało jej więc spotkać się z córką jakby „przypadkowo”, bez wzajemnego rozpoznania.

Któż jak Bóg 3/2013 Któż jak Bóg 3/2013

 

Kto szanuje matkę, jakby skarby gromadził (Syr 3, 4).

„Chciałbym Ci pokazać najpiękniejszy obraz, jaki kiedykolwiek stworzyłem – malowany z pamięci portret mojej matki, bez estetycznych i technicznych upiększeń. Udało mi się w nim zawrzeć dokładnie to, o co mi chodziło. Z tego portretu emanują prostota i wielkość jej duszy. Potrafię zobaczyć matkę tylko wtedy, gdy zamykam oczy. Tak naprawdę malarstwo jest przedłużeniem wzroku, podobnie jak muzyka jest przedłużeniem słuchu. Gdy tworzę, pragnę, aby widz pomyślał: Istnieją inne światy, ciche, odlegle, samotne, gdzie życie ukazuje się z całą swoją mocą” (Z listu Khalila Gibrana do Mary Haskell, 20 czerwca 1914 roku).

Margaret Porter odznaczała się nieprzeciętną bystrością umysłu i wprost idealnym zmysłem organizacji. Nic więc dziwnego, że powierzono jej funkcję dyrektorki liceum, którą pełniła z wielkim poczuciem odpowiedzialności. Mąż opuścił Margaret na dobre, gdy Jane miała jedenaście lat, a Sylwia dziewięć. Wcześniej pił na umór. Na długie tygodnie znikał, a gdy wracał, urządzał dzikie awantury. Dziewczynki musiały na to patrzeć. Jakże starały się podnieść na duchu zapłakaną matkę. Margaret pocieszała się myślą, że choć los nie dał jej córkom kochającego ojca, to jednak otrzymały one całe morze miłości od niej i babci. Świetnie radziły sobie w szkole. Zawsze były najlepsze – we wszystkim.

Po ukończeniu liceum obydwie poszły na studia. Jane była bardzo zdolna i matce marzyła się dla niej kariera naukowa. Margaret widziała ją w przyszłości profesorką na uniwersytecie. Ale stało się inaczej. Tylko Sylwia ukończyła Uniwersytet Browne i jeden semestr w Sorbonie. Jane natomiast po dwóch latach studiów, zrezygnowała z nich na korzyść cukiernictwa. Wyjechała do Nowego Jorku i zrobiła karierę w swym nowym zawodzie.

Rany, które się nie goją

Do Nowego Jorku Jane wyjechała ze złamanym sercem. Będąc na studiach zaręczyła się z Jeffreyem Haydenem. Kiedy upewniła się, że oczekuje dziecka powiadomiła o tym narzeczonego, który na wieść o tym zaczął się śmiać.

– Mówię serio – powiedziała. Odsunęła się od niego, aby mógł się przekonać, że nie żartuje. Spojrzał jej w oczy, lecz nadal wydawał się rozbawiony. Dopiero chyba po minucie jego oczy nabrały innego wyrazu.

– Wydaje mi się, że to dziewczynka – powiedziała cicho. Pewnie pomyślisz, że mam źle w głowie, bo niby skąd mogę wiedzieć, ale ja to czuję.

– Nie rób tego – prosił.

– Czego mam nie robić?

– Chłopiec, dziewczynka… Nie mów tak, kochanie. Nie ma sensu się przywiązywać.

Jane roześmiała się głośno.

– Ależ to coś więcej niż przywiązanie! Ja jestem jej domem! Ona… lub on… jest we mnie, w moim ciele!

– Przestań, Jane. – Spojrzenie miał twarde, twardsze niż głos. – Trzeba usunąć ciążę. Mamy przed sobą trzy lata studiów, prace magisterskie, dyplomy! Chyba mi nie powiesz, że chcesz urodzić to dziecko?

– Tego właśnie chcę! Nie usunę ciąży. Ja… pragnę wychować to dziecko. Albo oddać je do adopcji, pod warunkiem, że znajdę odpowiednią rodzinę.

– Nie pozwolę, aby coś takiego zrujnowało nam życie – oświadczył.

– Nie jesteś tym, za kogo cię uważałam – powiedziała Jane wolno i dobitnie. – Żal mi cię – szepnęła z oczyma pełnymi łez. – Jesteś uczuciowym kaleką. Gdybyś choć przez chwilę poczuł do tej malutkiej istoty to co ja, gdybyś myślał o niej jak o darze miłości, nie byłbyś w stanie tak mówić.

– Jane, ja nie chcę tego dziecka!

– Więc ja nie chcę ciebie! – Łzy już jej obeschły. Jeffrey tak mało wie o miłości – pomyślała gorzko, a tego, co powinien wiedzieć, nie nauczą go żadne studia. Odeszła nawet się nie pożegnawszy.

Faktycznie urodziła się dziewczynka. Matka chcąc dla Jane jak najlepiej skłoniła córkę, by ta oddała ją do adopcji. Wprawdzie Jane wyraziła na to zgodę, ale zastrzegła sobie prawo nadania dziecku imienia i obowiązek zachowania go po adopcji. Córeczka otrzymała na imię Chloe (czytaj: kloui). Zanim Jane się z nią rozstała, wpięła jej we włosy białą kokardę i zrobiła pamiątkowe zdjęcie, które będzie nosić odtąd w srebrnym medalionie na szyi.

Przez pierwsze dwa tygodnie po oddaniu dziecka Jane przeżywa straszny kryzys – płacze dniami i nocami. W końcu decyduje się wyjechać i nigdy nie wracać. I tak mija piętnaście lat. Dopiero ciężka choroba matki skłania Jane do odwiedzin rodzinnego domu. Mówiąc prawdę, to nie tylko choroba matki ciągnie ją w te strony. Kobieta zrozumiała, że dłużej tego nie zniesie, że kiedyś przed laty wyrwano jej kawałek serca, żeby błąkał się sam po świecie. Ta żywa, wydarta jej cząstka, mieszka teraz w Crofton na skraju sadu i nosi imię, które nadała jej prawdziwa matka. Ten kawałek serca ma na imię Chloe. Jane musi wreszcie poznać swoją córkę. Czuje, że umrze, jeśli tego nie zrobi. Dlatego Jane musi wrócić na Rhode Island. Ta decyzja dojrzewała w niej od lat.

Jane powraca do domu pociągiem. Przyciskając czoło do szyby, śledzi przesuwające się za oknem łagodne wzgórza i szerokie połacie łąk. Zna ten krajobraz jak własny oddech. Jakaś część jej jestestwa miała nadzieję, że po prostu wpadnie do domu, pomoże Sylwii umieścić matkę w domu opieki i natychmiast wyjedzie, zgodnie z zasadą „załatw sprawę i żegnaj”, ta druga jednak… Ta druga, głębiej ukryta część Jane, która na drzwiach jej cukierni zostawiła wywieszkę „Nieczynne do odwołania”, chyba wiedziała, że nie będzie to tylko „załatw i żegnaj”… że to niemożliwe… bowiem zostawiła tu coś, czego nigdy nie zapomni. Jane postanowiła, że, jeśli Sylwia pożyczy jej samochód, jutro pojedzie do Crofton.

 

 

Upragnione spotkanie

Wujek Dylan ratowaniu rodzinnego sadu poświęcał wszystkie swe siły. Było to zajęcie tak absorbujące, że na nic innego nie miał już czasu, ale o to mu właśnie chodziło. Właśnie tak było dobrze. Po całodziennej harówce przy drzewach i wieczornej lekturze odziedziczonej po ojcu Hodowli jabłoni Elwangera był już zbyt zmęczony, aby myśleć o żonie i córce. Obydwie zginęły przed czterema laty w Nowym Jorku podczas ulicznej strzelaniny. On także odniósł wtedy ciężkie rany, ale jakoś przeżył. Po tym wszystkim powrócił w rodzinne strony i zajął się opuszczonym sadem, który dziedziczył razem ze swoim bratem.

To właśnie ten brat Eli wraz z żoną Sharon od piętnastu lat wychowują i kochają Chloe jako swoją córkę. Mała Izabela, córka wujka Dylana, przyjeżdżała tu kiedyś w każde wakacje i znalazła w Chloe wierną towarzyszkę rozmów i zabaw. Były rówieśniczkami, dlatego tragiczna śmierć Izabeli, tak boleśnie dotknęła Chloe, że chorowała ona z tego powodu przez miesiąc. Współczuła także serdecznie wujkowi, toteż po lekcjach bardzo chętnie z nim przebywała i pomagała w pracy przy sadzie. Jesienią, razem ze swą koleżanką Moną, sprzedawały na stoisku przy sadzie owoce, a w porze wiosennej i letniej ciasto z jabłkami.

Co czuła w swym sercu Jane, widząc po raz pierwszy po piętnastu latach swoje ukochane dziecko i nie mogąc mu się rzucić w ramiona? Jakże cierpiała na duszy nie mogąc jej powiedzieć: „Ja jestem twoją matką!”. Prawo jej tego zabraniało. Jedynie córka po ukończeniu dwudziestu jeden lat życia, mogłaby, jeśli zechce, poszukiwać swojej biologicznej matki! Pozostało jej więc spotkać się z córką jakby „przypadkowo”, bez wzajemnego rozpoznania.

Był słoneczny sobotni ranek pod koniec kwietnia. Chloe zaczęła odnawiać stoisko. Dylan pozwolił jej wybrać kolory, malowała więc teraz ladę na niebiesko. Półki zamierzała pomalować na żółto. W tym oto momencie na drodze ukazał się stary granatowy samochód, który po chwili, o dziwo, zatrzymał się przy stoisku. Kto to może być?

Za kierownicą siedziała jakaś pani w ciemnych okularach i odlotowej skórzanej kurtce. Zaczesane do tyłu włosy przewiązane miała przepaską z długiego niebieskiego szala. Chloe uznała, że kobieta jest bardzo ładna. Wysiadła z wozu i zaczęła zbliżać się do lady. W ręku niosła koszyk. Twój wujek mówił mi, że mu pomagasz. Jesteś Chloe, prawda?

– Tak.

– Ja jestem Jane.

– Jesteś nauczycielką?

– O nie, jestem cukiernikiem. Wypiekam ciasta. I podsunęła Chloe swój koszyk.

– O rany! Tarty z jabłkami! – Chloe w życiu nie widziała tak ślicznych, tak wspaniale udekorowanych ciastek.

Tak odbywa się pierwsze spotkanie. Tak rozpoczyna się ich przyjaźń, która bez cienia podejrzeń trwa spokojnie przez trzy miesiące. Jane regularnie dostarcza ciasta do stoiska i każde spotkanie z córką przeżywa jako szczególny dar nieba. Toteż niespiesznie jej powracać teraz do Nowego Jorku, ale któregoś dnia musi to w końcu uczynić. Otóż gdy Chloe znalazła się w pewnych poważnych kłopotach, Jane by dodać jej otuchy przyznała się do tego, kim jest w rzeczywistości. Zrodziło to wielki niepokój w rodzinie, która kochała Chloe jak córkę. Jane postanowiła wówczas usunąć się dyskretnie do Nowego Jorku.

Pożegnanie

Jane pragnęła się usprawiedliwić, wyjaśnić, co taka bezgraniczna miłość, której w dodatku nie wolno nikomu wyjawić, może zrobić z człowieka. Z niej zrobiła pustelnicę. Zamieniła ją w postać z bardzo smutnej bajki; w samotnego cukiernika, który oprócz zwykłych ingrediencji, takich jak mąka i cukier, wrzuca do swej dzieży magiczne dodatki: tęsknotę, modlitwy, uściski, życzenia… Dla Chloe. Malutkiej, potem już dużej dziewczynki i tej dzisiejszej, ślicznej nastolatki… Nie zdawałam sobie sprawy czego się wyrzekłam i jak bardzo mi tego brakuje – powiedziała zdławionym głosem do Sylwii. – Zrozumiałam to dopiero teraz.

– Wyrządziłam krzywdę tobie i jej – wyszeptała matka Margaret.

– Naprawdę tak uważasz?

– Tak. Nie mogę sobie darować, że liczyło się dla mnie tylko jedno: twoje wykształcenie. Wiedziałam z doświadczenia, jak trudno samotnej matce wychować dziecko, ale wiesz, co ci powiem? Za nic w świecie bym się tego nie wyrzekła. Teraz to wiem.

Jane spontanicznie objęła matkę.

– Dobrze, że chociaż ty Sylwio poznałaś Chloe.

– Oj, Jane – Sylwia uścisnęła ją serdecznie – myślisz, że dotąd jej nie widywałam? Oczywiście, że tak, i to wiele razy. Mama zresztą też. Co roku bywała w jej szkole pod takim czy innym pretekstem. Była przecież dyrektorka liceum, która zawsze mogła znaleźć powód do „przyjacielskiej wizyty”. I po jednej czy dwóch takich „wizytach” zawsze już brała mnie z sobą.

– I co mówiła o Chloe?

– To samo co ja: że jest śliczna i że ma w sobie Twojego ducha. Chloe ma twoje oczy. W jej oczach jest coś takiego, co chwyta człowieka za serce.

Po miesiącu czasu Dylan oraz Chloe, po uzgodnieniu ze swymi rodzicami, pojechali do Nowego Jorku, by sprowadzić swoją mamę Jane. Tak oto dla Chloe powiększył się krąg osób ją kochających. A Margaret Porter, wieloletnia dyrektorka liceum, z tego, co przeżyła na tej ziemi, zrozumiała, że w ostatecznym rozrachunku liczy się tylko miłość i że nic na świecie nie może być ważniejsze niż więzy rodzinne (zob. L. Rice, Zatańcz ze mną, Katowice 2006).

***

Aniołowie święci, kontemplując Tajemnicę Trójcy Świętej, z podziwem patrzycie także na ludzkie więzy miłości, które mają swoje naturalne środowisko w rodzinie, złożonej z rodziców i dzieci. Otoczcie wszystkie rodziny swoją opieką i chrońcie od niezgody i rozpadu. Spieszcie im ze szczególną pomocą, zwłaszcza wtedy, gdy spotyka ich przedwczesna śmierć ukochanych lub inne bolesne doświadczenia. Amen.