Problemy z terapią Kościoła

o. Marek Pieńkowski OP

publikacja 21.07.2013 22:48

W marcu 1996 roku w miesięczniku Więź opublikowano szereg wypowiedzi pod wspólnym tytułem „Rachunek sumienia Kościoła w Polsce”. Minęło 16 lat, ale poruszane tam sprawy nadal brzmią dziwnie aktualnie. Wydaje się, że o ile już wtedy pojawiło się tam wiele głosów rozsądnej, rzeczowej diagnozy sytuacji, o tyle znacznie gorzej było potem z terapią. Wierni Kościoła nadal boleśnie odczuwają sygnalizowane już wtedy braki

Znak 6/2013 Znak 6/2013

 

Przed kilkunastoma latami zorganizowano w krakowskim dominikańskim duszpasterstwie debatę o „granicach krytyki Kościoła”. Pewien uczony dominikanin szwajcarski, który w tym czasie przebywał z wizytą w Krakowie, podsumował problem krótko i zwięźle: „Kościół można krytykować w tym stopniu, w jakim się go kocha”. Skoro Kościół ukazuje się w pełni jako „lud zjednoczony jednością Ojca i Syna, i Ducha Świętego” (KK, 4), skoro podstawowym kryterium określającym przynależność do Kościoła są słowa samego Jezusa: „Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali” (J 13, 35), to ocena, w której brakuje miłości, będzie zawsze spojrzeniem na Kościół od zewnątrz. Niewiele wówczas zobaczymy, jeszcze mniej zrozumiemy.

W debacie na omawiane tu tematy jeden z moich świeckich przyjaciół stwierdził: „Na razie wierni (z różnych względów) jeszcze nie odchodzą, ale niezdecydowani, poszukujący i wątpiący zrywają słabe więzi z Kościołem.” Co zrobić, aby ludzie do Kościoła raczej powracali, niż od niego odchodzili?

Potrzeba rzetelnej odnowy

W 1903 roku biskup Józef Sarto został wybrany na papieża i przyjął imię Piusa X, a jako program swego posługiwania przyjął hasło: „Odnowić wszystko w Chrystusie”. Został następcą wielkiego Leona XIII, który wprowadził kilka zasadniczych zmian w życiu Kościoła, ale bynajmniej nie miał wrażenia, że najpilniejsze sprawy już zostały do końca załatwione. Przeciwnie, był w pełni świadomy zasady, wyrażonej w prostym zdaniu: Sancta Ecclesia peccatorum semper reformanda, Kościół jest święty, ale zarazem złożony z grzeszników i dlatego nieustannie winien podejmować odnowę.

O jaką odnowę tu chodzi? Kościół to wspólnota chrześcijan, a chrześcijanin to ten, kto czuje się osobiście głęboko związany z Chrystusem. Tylko tacy chrześcijanie mają dziś szanse ostać się i ewangelizować. W praktyce związek ten będzie wyrażał się w podjęciu i wypełnianiu swego powołania: „jesteśmy stworzeni w Chrystusie Jezusie dla dobrych czynów, które Bóg z góry przygotował, abyśmy je pełnili” (Ef 2, 10). Każdy odnajduje najgłębszy sens życia, czyniąc dobro – ale skoro dobre czyny są przygotowane dla każdego, nikt nie jest z góry skazany na bezsens. Poza obszarem sensu pozostaje tylko zło.

My wszyscy, jako ochrzczeni, jesteśmy razem odpowiedzialni za Kościół – choć każdy na swój sposób: inaczej papież, inaczej świeccy. Ale każdego obowiązuje staranność, właściwa dla sprawy tak wielkiej wagi. Zarazem wszyscy – także jako Kościół – jesteśmy odpowiedzialni za całość społeczności, w jakiej żyjemy i jaką współtworzymy: społeczności lokalnej, państwa, Europy.

Gdy dziś patrzymy na historię Kościoła, możemy odnieść wrażenie, iż pomimo imponującego dzieła obu soborów watykańskich oraz dalekosiężnych wizji papieży z ostatnich 150 lat, dotychczas nie odrobiliśmy zaległości będących, jak się zdaje, następstwem potrydenckiego zagubienia ducha odnowy. To, co się dzisiaj dzieje, może niekiedy przypominać remont domu: podjęcie malowania ścian ujawnia, iż pod farbą znajdujemy spróchniałe deski; próba ich wymiany prowadzi do odkrycia pod spodem przegniłych belek. Trudno się dziwić tzw. „tradycjonalistom” (czy może raczej fundamentalistom?), którzy wręcz pytają, po co ta odnowa, skoro jest gorzej, niż było dawniej?

Kiedy po śmierci Jana Pawła II próbowaliśmy pytać, co dalej? – można było czasem usłyszeć stwierdzenie, że Kościół w Polsce w jakimś sensie „zbaraniał”. Nie w sensie zagubienia ortodoksji, ale raczej w codziennej orthopraxis. Za czasów PRL-u obrona wolności i niezależności Kościoła to były głównie starania o zachowanie status quo. Dziś, wobec realnego niebezpieczeństwa masowego odchodzenia ludzi od Kościoła, i to już w następnym pokoleniu, wydaje się, iż samo zachowanie status quo to zdecydowanie za mało. Należy mądrze podjąć „ekspansję w przyszłość”.

Do takiej ekspansji potrzeba wewnętrznego nastawienia ewangelicznego „zaczynu”, duchowej awangardy – będącej konsekwencją świadomości, iż „w glinianych naczyniach niesiemy skarb” (por. 2 Kor 4,7). Nie nadają się do niej ludzie, którzy postrzegają Kościół jako oblężoną twierdzę. Ale przejście od mentalności defensywnej do ofensywnej wymaga umiejętności jasnego rozróżniania, co w życiu Kościoła stanowi element prawdziwej wiary, a co jest tylko przejawem nie dość refleksyjnej, mało konsekwentnej tradycji obyczajów.

Jan Paweł II mówił nam w Warszawie w 1999 roku: „W świetle Ducha Świętego Kościół w Polsce odczytuje na nowo znaki czasu i podejmuje swoje zadania, wolny od zewnętrznych ograniczeń i nacisków, jakich doznawał jeszcze nie tak dawno”. W tej szczęśliwej sytuacji tym ważniejsze jest rozpoznanie i staranna analiza wewnętrznych ograniczeń Kościoła w Polsce.

Chcę tu wyraźnie zaznaczyć, że moim celem nie jest oskarżanie konkretnych osób, ale zwrócenie uwagi na nowe pytania i problemy, o nowej skali trudności. Jeśli nie uświadomimy sobie własnych słabych punktów, nie będziemy potrafili ich wzmocnić. Trzeba przy tym pamiętać, że możemy popełniać dwojakiego rodzaju błędy. Jedne wynikają ze zwykłej ludzkiej słabości – i te mogą czasem nawet wzajemnie się równoważyć. Ale znacznie groźniejsze są te, które mają charakter niejako systemowy, wynikają z błędnych założeń i ocen, albo są owocem długotrwałych przyzwyczajeń. Tu bardzo łatwo o kumulację błędów, prowadzącą do poważnych zagrożeń.

Przed kilkoma latami wielu wiernych bardzo zaniepokoiła sprawa nominacji i dymisji księdza arcybiskupa Wielgusa. W opinii Stefana Wilkanowicza nie był to wówczas zwykły „wypadek przy pracy”; zarówno owa nominacja jak i dymisja odsłoniły, jego zdaniem, coś znacznie głębszego, co można wręcz określić mianem niewydolności Kościoła w Polsce. Złożyły się na nią: powierzchowność przyjęcia nauczania Jana Pawła II, a nawet jego wypaczanie i instrumentalizacja, niewydolność komunikacji oraz niewydolność wyobraźni.

 

 

Sprawa arcybiskupa Wielgusa była wydarzeniem smutnym, ale, miejmy nadzieję, jednorazowym; gorzej, gdy ludzie, niejednokrotnie wybitni, decydują się na opuszczenie Kościoła (jak choćby przed kilku laty ks. prof. Tomasz Węcławski; niezależnie od jego osobistych motywów i uwarunkowań, mogło to być doświadczenie szczególnie ciężkie dla tych, którzy przez wiele lat traktowali go jako nauczyciela wiary i autorytet moralny). Bardzo poważnym sygnałem alarmowym jest wreszcie odchodzenie od kapłaństwa młodych księży po kilku latach służby; zwłaszcza iż niejednokrotnie są to księża, z którymi poprzednio wiązano najdalej idące nadzieje.

Trzeba staranie analizować wszelkie niepokojące sygnały, jakie docierają z różnych środowisk kościelnych. Pisząc o problemach odejść od kapłaństwa, o. Paweł Kozacki OP przypomniał wypowiedź o. Jacka Salija OP, który uczył, że każdego ataku na Kościół warto wysłuchać i go przemyśleć, ponieważ może stać się inspiracją do rachunku sumienia. Atakujący może się oczywiście wypowiadać przesadnie i w złej woli, ale rzadko się zdarza, by był zupełnie oderwany od rzeczywistości. Warto to, co mówi, oczyścić z emocji, zweryfikować, a to, co się okaże prawdą, wykorzystać ku nawróceniu .

Trudności z właściwym rozwiązywaniem poważnych problemów najwyraźniej dają znać o sobie tam, gdzie mamy do czynienia z tzw. syndromem Paetza. Chodzi o sytuacje, gdy we wspólnocie Kościoła ma miejsce jakieś zło, nadużycia, ale dopóki świeckie media nie wyciągną sprawy na światło dzienne, odnośne władze kościelne nie robią nic lub robią zbyt mało, aby to naprawić. Tymczasem w Kościele trzeba nam odwagi, zarówno w relacjach podwładnych wobec przełożonych, jak i przełożonych wobec podwładnych.

Parafia: społeczność wierzących

Dzisiaj niewątpliwie, bardziej niż kiedykolwiek, potrzebna jest parafia (lub inna forma duszpasterstwa, np. różne ruchy kościelne) jako ośrodek budowania i uczenia chrześcijańskiej solidarności. Jest to nieodzowne wobec tragicznego poziomu kultury społecznej w naszym kraju (co widać choćby w jakości debat politycznych), wobec powszechnej ekspansji wzajemnej nieufności i zawiści, wobec zagubienia sensu pojęcia dobra wspólnego. Należy wyraźnie powiedzieć: jeśli Kościół nie nauczy ludzi solidarnej troski o dobro wspólne, to nikt ich tego nie nauczy, bo w większości rodzin młodzi nie otrzymują żadnego wychowania w tym względzie. Nauka życia we wspólnocie, zarówno „teoretyczna” jak i „praktyczna”, może stać się nieodzowną „odtrutką” na szerzący się we współczesnej kulturze indywidualizm oraz towarzyszący mu często brak zaufania w relacjach międzyludzkich. Obserwowany obecnie (zwłaszcza w relacjach politycznych) klimat wrogości to poważne zagrożenie, iż dorobek społecznego nauczania Jana Pawła II zostanie w Polsce kompletnie zaprzepaszczony.

Budowanie wspólnoty parafialnej jest dziś jednak trudniejsze niż kiedykolwiek: w populacjach miejskich „klientela” jest socjologicznie bardzo zróżnicowana, niejednorodna kulturowo oraz zawodowo. Praca zawodowa i najpilniejsze sprawy życia rodzinnego zajmują świeckim tyle czasu, że na społeczne zaangażowanie w parafii na ogół już go nie starcza. Dodać należy wypoczynkowe wyjazdy weekendowe (a więc uczestnictwo we Mszy świętej często poza własną parafią), oraz coraz częstsze przeprowadzki. Ta swoista „nieobecność” świeckich, podobnie jak czynniki historyczno-społeczne (załamanie ciągłości społeczno-kulturowej w wyniku wojen światowych) powodują, iż dość powszechna jest opinia o słabości polskiego laikatu. Nie można jednak zapominać o zjawisku, na które już zwracał uwagę prof. Bohdan Cywiński : półtora do dwóch procent całej ludności to osoby, które z potrzeb własnego serca starają się codziennie uczestniczyć we Mszy świętej, choć nikt im tego nie narzuca. Pytanie, co można i trzeba zrobić, aby mogli oni bardziej czynnie uczestniczyć także w życiu społecznym Kościoła? Czasem jakby sami nie potrafimy uwierzyć, że stać nas na wielkie rzeczy.

Może warto rozważyć pomysł wprowadzenia w dużych miastach, na wzór niektórych krajów, zwyczaju „zapisywania się do parafii”? Ktoś, kto świadomie i dobrowolnie wpisuje się do wspólnoty parafialnej lub zgromadzonej wokół kościoła zakonnego (a nie tylko został do niej odgórnie przypisany), tym samym osobiście podejmuje pewnego rodzaju współodpowiedzialność za tę wspólnotę. Co więcej, gdyby taki zwyczaj się przyjął, mógłby posłużyć praktycznej weryfikacji stanu faktycznego (czy aby przekonanie, że mamy w Kościele aż tylu ludzi, nie jest fikcją, która tylko przeszkadza w podejmowaniu bardziej odważnych decyzji?). Trzeba też rozważyć, jak wprowadzić większe zróżnicowanie i rozszerzenie oferty działań duszpasterskich. W szczególności wydaje się, iż parafie wiejskie oraz wielkomiejskie powinny funkcjonować według zupełnie odmiennych modeli, z innym typem organizacji oraz właściwymi dla swych środowisk priorytetami i metodami działań.

Stosunkowo najprostszą drogą budowania wspólnoty jest dobrze ustawiona działalność charytatywna, zarówno ta „wewnętrzna”, na użytek samych parafian, jak i „na zewnątrz”. Podpowiada nam to Ewangelia: „po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali” (J 13, 5) oraz „wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnie uczyniliście” (Mt 25, 40). Wobec tego kryterium wszystkie inne mają charakter drugorzędny, gdyż to postawa miłości w czytelny sposób pozwala zrozumieć istotę misji Kościoła w świecie. Prawdziwą tragedią dla Kościoła staje się sytuacja, w której ludzie przestają kojarzyć jego posługę z objawieniem podstawowej prawdy, że każdy człowiek jest umiłowanym dzieckiem Bożym, gdy Kościół już nijak nie kojarzy się ludziom z faktem, że „tak Bóg umiłował świat, iż Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3, 16). Mamy dziś, niestety, do czynienia z taką sytuacją w niektórych środowiskach Europy Zachodniej: Kościół postrzegany tam bywa wyłącznie jako „instytucja”, a nie jako wspólnota wzajemnej miłości. Dlatego postawa miłości, do której wzywa nas Boże Słowo, winna być czytelna; nie wolno zapomnieć, że wymaga to od każdego z nas, chrześcijan, szczególnej „przeźroczystości” w odniesieniu do daru Bożej łaski. „Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie.” (Mt 5, 16). Stosunkowo łatwo mi przychodzi zrobić coś dobrego tak, aby ludzie mnie pochwalili; ale bardzo trudno robić to tak, aby chwalili nie mnie, lecz Boga.

Chrześcijańska miłość winna być ofiarna, ale też nie może być absurdalna! W czasie stanu wojennego liczni ludzie nauczyli się brać z parafii, ale w zbyt małym stopniu nauczyli się sami dawać. Rozpanoszenie postawy wyłącznie roszczeniowej to jedna z najgroźniejszych plag społecznych we współczesnej Polsce. I dlatego troska o ubogich, zarówno o najbiedniejszych członków parafii, jak i o osoby bez stałego miejsca zamieszkania, musi brać pod uwagę konieczność właściwego wychowywania społeczeństwa. Tym bardziej, że już w parafii ludzie winni uczyć się, iż Kościół nie kończy się na niej. Dotyczy to zarówno współpracy międzyparafialnej (tak na terenie kraju, jak i z parafiami czy też stowarzyszeniami chrześcijan z zagranicy), jak i podejmowania (na skalę lokalną) problemów Kościoła powszechnego.
Jest to tym ważniejsze, że w przeszłości istotnym elementem komunistycznej ideologii była swoista „gloryfikacja proletariatu”, prezentowanego jako wiodąca klasa społeczna. Jednym z obserwowanych do dziś skutków tej propagandy jest to, że człowiek, który ciężką pracą dorobił się majątku, często bywa podejrzewany o malwersacje; natomiast ten, kto uchyla się od pracy i stara się żyć z renty czy zasiłków, nie tylko nie podlega napiętnowaniu, ale przeważnie sam nie poczuwa się do żadnej winy. W Kościele w ogóle nie podnosi się tej sprawy (podczas gdy np. w Kościele w USA zwyczaj życia na cudzy koszt traktowany jest jako poważny grzech przeciw społeczności) i w rezultacie tzw. Homo sovieticus ma się u nas całkiem dobrze.

Prawdziwą szkołą demokracji, szkołą uczestnictwa, odpowiedzialności i służby może stać się rada parafialna, a także inne wspólnoty i stowarzyszenia świeckich; rzecz jasna, pod warunkiem, iż proboszcz czy inny kapłan odpowiedzialny za duszpasterską opiekę nad grupą potrafi dobrze współpracować ze świeckimi. Niestety, niejednokrotnie „Kościół nauczający” wciąż usiłuje zbyt arbitralnie dyrygować różnego rodzaju ruchami czy też wspólnotami. Wychowanie świeckich w pełni odpowiedzialnych za Kościół nie jest proste.

Cały artykuł można przeczytać na łamach czerwcowego numeru miesięcznika „Znak” (nr 697, 2013).