Cenacolo – wieczernik, gdzie Bóg pochyla się nad pogrążonymi w nałogach

Ze Slavenem Skazliciem ze Wspólnoty Cenacolo w Porębie Radlnej pod Tarnowem rozmawiają Agnieszka Bieniasz i Dariusz Rubacha

publikacja 11.08.2013 22:22

Miałem normalną rodzinę: mamę, ojca, siostrę, nawet narzeczoną. Bez nich bym się chyba tutaj nie znalazł. Oni mnie wspierali. Znajomi policjanci z chorwackiego Varażdina, gdzie mieszkałem, odprowadzili mnie zaćpanego do domu mamy. Od paru miesięcy uczestniczyłem już w spotkaniach organizowanych dla rodziców przez Cenacolo.

La Salette. Posłaniec Matki Boskiej Saletyńskiej 4/2013 La Salette. Posłaniec Matki Boskiej Saletyńskiej 4/2013

 

 

Wspólnota Cenacolo założona przez siostrę Elwirę Petrozzi w 1983 roku we Włoszech, od roku 2001 otwiera domy w Polsce. Ci, którzy Was spotykają, mówią, że jesteście żywym dowodem na to, że zawsze jest nadzieja. Wystarczy tylko przyjąć pomocną dłoń.

Znalazłem się we Wspólnocie, bo miałem poważne problemy w życiu. Przez 10 lat byłem uzależniony od narkotyków, w tym ostatnie sześć przed wstąpieniem do Cenacolo od heroiny. Cierpiałem, bo byłem nieśmiały, pełen kompleksów, wstydziłem się samego siebie. Nie radziłem sobie z własnym życiem w wymiarze duchowym, nie zaś materialnym, gdyż miałem wszystko, pieniądze, używki. Wszystko zaczęło się wówczas, gdy jako młody chłopak chciałem być atrakcyjny, znany, lepszy od innych, jak moi idole – muzycy czy sportowcy. Potem pojawiły się narkotyki. Zacząłem je brać i handlować nimi. Miałem pieniądze, samochód, dziewczynę. Ojciec poszedł na wojnę bałkańską, do domu wracał często pijany. Mama usiłowała utrzymać więzi w naszej rodzinie, często płakała i cierpiała. Ja zamykałem się w swoim pokoju, byłem obojętny, śmiałem się im w twarz. Słuchałem głośnej muzyki, uciekałem w hazard. I chociaż mogłem nie brać, to nie potrafiłem nie wracać do nałogu. Jeśli kończyłem z narkotykami, zaczynałem brać metadon, alkohol, cokolwiek. Duchowo byłem martwy, zniewolony i miałem świadomość, że ta otchłań wciąga i niszczy od wewnątrz. Heroina dawała chwilową zmianę nastroju. Przez krótki czas czułem się inaczej, byłem zadowolony, było pięknie, super, pełny luz i beztroska. Jednak wiązało się to z ustawicznym przyjmowaniem narkotyku. To było piekło dla psychiki, strach, paniczny lęk, że bez narkotyków nie jestem w stanie żyć i normalnie funkcjonować.

Osoby uzależnione wypierają problem i nie przyznają się, że potrzebują pomocy. Jak to się stało, że zdecydowałeś się zostać we Wspólnocie?

Sam nie wiem. Miałem normalną rodzinę: mamę, ojca, siostrę, nawet narzeczoną. Bez nich bym się chyba tutaj nie znalazł. Oni mnie wspierali. Znajomi policjanci z chorwackiego Varażdina, gdzie mieszkałem, odprowadzili mnie zaćpanego do domu mamy. Od paru miesięcy uczestniczyłem już w spotkaniach organizowanych dla rodziców przez Cenacolo. Byłem półprzytomny, ale słyszałem, jak mama mówi: „Ja go nie wezmę. Jeśli chce umrzeć, niech umrze na ulicy”. Coś wtedy we mnie pękło. Byłem słaby, moje życie wewnętrzne nie istniało, ale nie chciałem iść do Wspólnoty z rygorami, obowiązkami, gdzie króluje modlitwa i liczy się praca rąk, a nie sztuka przeżycia. Zasady, reguły życia, wartości, ba, Bóg, były dla mnie pustymi frazesami. Śmiałem się z tego. W tamtym czasie Cenacolo była dla mnie tymczasową przechowalnią, gdzie ewentualnie mogłem przyjść. Ale rodzina i narzeczona byli zdeterminowani, aby wyrwać mnie z dotychczasowego życia, bo inaczej czekała mnie śmierć, ta fizyczna, bo w duchowej już trwałem. Ich działania, sugerowane przez podobne rodziny z Cenacolo powolutku przynosiły efekty. Trzymali się porad innych chłopców ze Wspólnoty, pracujących w placówkach w mojej rodzinnej Chorwacji. Twardo stawiali mi warunki – jak dla osoby żyjącej na koszt innych, utrzymywanej. I to było mi potrzebne. Nie było już tak, jak ja chciałem, byłem ograniczany, miałem obowiązki i zadania. Było tak, jak ustalili rodzice, jak zaplanowano, by wyrwać mnie z poprzedniego stanu. „Zero jedzenia, zero spania w domu, albo wszystko na naszych warunkach”. Do Wspólnoty wszedłem na próbę, na trzy miesiące.

Z tego co mówisz wynika, że rodzina też już miała ciebie dość.

Pewno z zażenowaniem przyjmujecie słowa mojej mamy. Jednak aby naprawdę ratować dziecko z uzależnienia, trzeba postępować twardo. Tego właśnie uczą się u nas rodzice. Przecież bardzo często oni nawet nie wiedzą, kiedy ich dziecko zaczyna brać. Rodzice są z reguły ślepi, nie widzą, a może nie chcą widzieć i wiedzieć, co się dzieje. Gdy jest już bardzo źle – gdy pojawiają się problemy z prawem, kradzieże w domu, wtedy łuski opadają z oczu. Myślę, że rodzina dowiaduje się ostatnia dlatego, że do końca nie chce wierzyć, przymyka oczy. Wydaje im się, że narkotyki może zdarzają się u innych, ale raczej nie w naszej rodzinie i na pewno nie u mego dziecka. Moi rodzice znajdowali wszystko – narkotyki, strzykawki, a ja mówiłem, że to nie moje, i zawsze widziałem ulgę w ich oczach. Jakby kamień spadał im z serca. Chcieli wierzyć w to, co im opowiadałem, a manipulowałem nimi, jak chciałem. We Wspólnocie nie ukrywamy, że to twarda walka w imię miłości do dziecka, najbliższej osoby. Tego uczymy na kolokwiach dla rodzin osób uzależnionych. W Polsce prowadzimy je w naszym ośrodku w Katowicach.

Chciałeś być tutaj najkrócej, trzy miesiące, a potem spodobało ci się?

Na początku nie, ale praca, zadania na tyle odbudowały mego ducha, że chciałem spróbować. W Cenacolo jest zasada przebywania od trzech miesięcy do 5 lat. Wybrałem najkrótszy okres i wstąpiłem do Wspólnoty by rozwiązać moje uzależnienie przede wszystkim od heroiny. Mimo różnych doświadczeń zobaczyłem, że miejsce, gdzie się znalazłem, jest całkiem inne. Ja przecież nie byłem wierzący. Byłem tylko ochrzczony, co zawdzięczam mamie i babci. Później, w młodości moje drogi z Kościołem się rozeszły. Nie miałem także wsparcia religijnego w rodzinie. Tutaj Jezus mnie dotknął i sprawił, że wiara stała się istotą mojego życia. Teraz wiem, że jest to dla mnie jedyne miejsce. Trudno to wyjaśnić, ale ja, Slaven Skazlić, zostałem, złożyłem śluby i jestem osobą konsekrowaną, służę we Wspólnocie Cenacolo. To jest mój dom, mój wybór, mój cel.

Jakie były twoje początki tutaj we Wspólnocie?

Powiem tak: nie było łatwo, ale było ciekawie. Kiedy znalazłem się tutaj, zachwyciło mnie braterstwo, ujęła atmosfera wzajemnego zaufania i wsparcia. Dzisiaj mówię, że było to działanie Ducha Świętego, łaska Boża, działanie Jezusa. Tak to czuję.

 

 

 

Jeśli chodzi o organizację, jak to wszystko funkcjonuje? Gdy wyjeżdżasz, kto przejmuje dowodzenie?

Jest organizacja i jej nie ma (śmiech). Szef jest w kaplicy. Każdy z nas jest równoprawnym członkiem Wspólnoty, zaś odpowiedzialność mamy taka samą, bo jesteśmy braćmi, którzy wzajemnie się wspierają. Ogólnie Wspólnota obecnie funkcjonuje na różnych płaszczyznach: są rodziny z dziećmi, są kapłani, siostry zakonne, bracia konsekrowani, misjonarze, siostry i bracia. W Cenacolo nie korzystamy z telewizji, radia, gazet, gier i Internetu, papierosów, alkoholu, komórek, własnych pieniędzy. Sami sobie pierzemy ubrania. Sami przezwyciężamy siebie. Kiedy masz przygotować śniadanie dla 30, 40 ludzi, w pierwszym odruchu czujesz strach. Martwisz się, czy nie zaśpisz rano lub czy nie przesłodziłeś herbaty. Chłopcy z ulicy lub ci, którzy mają za sobą 10, 15 lat więzienia początkowo są stremowani, gdy mają odmówić modlitwę przed posiłkiem. Życie tutaj odkrywa twoje słabe, ale i mocne strony. Bez przygotowania, bez zmiany nastawienia nie jest to możliwe. Owszem, chcesz wyjść, możesz, ale musisz mieć świadomość, że nie masz domu, nie masz schronienia, a jeśli na dworze jest zima... To jest twój wybór i jego konsekwencje. Rodzice ci pomogą, przyjmą pod dach po kolejnej bójce, kradzieży, ale masz świadomość, że ty ich wykorzystujesz, okłamujesz, bo jest ci tak łatwiej. We Wspólnocie widzisz siebie i swoje słabości, ale masz brata, który ci pomoże, by nauczyć się być pomocą dla grupy, której ty potrzebujesz i w której czujesz się potrzebny.

Czym właściwie się zajmujecie, jak wygląda codzienność?

Jest praca i modlitwa, przyjaźń i wspólnota. Mija południe, do jadalni schodzą się chłopaki z całego gospodarstwa na „Anioł Pański”, potem jest obiad. Wszyscy są na nogach od 5 rano: za sobą mają już jedną część różańca, rozważanie słowa Bożego, parę godzin pracy. Po obiedzie dalej pracują: w stolarni, przy murarce, remontach, wykonywaniu pamiątek, w kuchni. Wieczorem trzecia część różańca, kolacja, czas na rozmowy. Dzień kończy się w kaplicy. Bo to jest serce tego domu: kaplica z Najświętszym Sakramentem. Każdy chłopak, który tu wstępuje, dostaje na 2 miesiące anioła stróża, innego chłopaka, z dłuższym stażem, który jest z nim 24 godziny na dobę. Niektórzy są niewierzący, przychodzą zbuntowani. Ale twój anioł chodzi z tobą, widzisz, jak ścieli łóżko, swoje i twoje, jak idzie do kaplicy, klęczy tam godzinę i wstaje uśmiechnięty, widzisz, jak cieszy się, kiedy tnie drzewo na opał i widzisz, że robi to z sercem. Nie ma siły, żebyś po jakimś czasie nie chciał być taki jak on. Pieniądze, jeśli dostaniemy, wydajemy na cement, cegły, materiały budowlane. Nie przyjmujemy nic od państwa, czy samorządu. Każdy chłopak pracuje. Przez pierwszy rok tylko prostymi narzędziami. Wspieramy się, wspólnie pracujemy. Może niektóre czynności zrobiłbym lepiej niż niejeden z chłopców, ale to lekcja pokory, wyzbycia się egoizmu, lekcja doceniania pracy dla niej samej, bo przecież wszystko robimy za darmo. Tak to działa!

Macie jakieś panaceum na problemy, wypracowane metody, sprawdzone działania?

Nasza siła to Duch Święty Odnowiciel. Nie stosujemy leczenia farmakologicznego z uzależnień. Lekarstwem są modlitwa, praca, relacje międzyludzkie. W historii działalności Wspólnoty wiele razy zdarzały się problemy. Nie jesteśmy doskonali. Siostra Elvira wiele płakała przez chłopaków, którzy ją zawiedli. Zawsze obdarowywała zaufaniem, wierzyła w nasze zdolności, doceniała nasze starania i zabiegi, aby być lepszymi. Dlatego też nie zatrudniała ludzi wykształconych, ale dawała szansę właśnie chłopcom po przejściach, by odnaleźli się na nowo, by zbudowali wspólnotę serca, a nie przymusu. Umiała docenić nasze poświęcenie. W niektórych naszych placówkach w początkowym okresie chłopcy byli zdeterminowani, żeby zostać, potrafili spać na podłodze przy cieknącym dachu, jeść bez talerzy, ale pracowali, bo wierzyli, że swoimi rękami odbudują ten dom. Odbudują tak, jak odbudowali swoje życie zrujnowane przez narkotyki, hazard, gry komputerowe czy inne uzależnienia. Młodzież jest zdolna do wielkich poświęceń i wyrzeczeń, ale potrzebuje kogoś, kto ufa i budzi zaufanie, kto wskaże cel i jest na tyle autentyczny w działaniu, że pociągnie ich za sobą. „Młodzi słyszą oczami”, jak mawia siostra Elvira. Nie chcą pięknych słów, pustego krasomówstwa, ale świadectwa, przykładu. Świat nie jest idealny, nie jest łatwo żyć. Dlatego myślę, że wszelkie uzależnienia to forma buntu przeciwko zakłamaniu w domu, w szkole, w pracy. Sami osądzamy niedoskonałości naszych rodziców, widzimy ich upadki, kłótnie, walki.

Jak można do was się dostać? Czy można osobę uzależnioną przywieźć i zostawić bez jej zgody?

Nie, to nie tak. Gdyby takiego chłopca lub dziewczynę rodzice przywieźli na siłę, bez przygotowania, opuści nasze szeregi po kilku dniach. U nas jest mimo wszystko ciężkie życie, pełne wyrzeczeń, rygoru. Bez przygotowania, bez wypracowania w sobie chęci pozostania we Wspólnocie nie uda się. A to wymaga przygotowania zarówno rodziców, jak i uzależnionych. Przecież pozostanie u nas to konkretna praca nad sobą przez dwa, nawet trzy lata. Praca nad sobą, nad swymi przyzwyczajeniami, nawykami, nad wewnętrzną odbudową, nowym narodzeniem z własnego wyboru.

Czy często ludzie rezygnują z życia we Wspólnocie?

Tak, bardzo często. Życie tu jest ciężkie. Sami to wiemy i tego doświadczamy. Bardzo często chłopcy po latach wracają, bo coś ich znów tutaj ciągnie. Było też tak, że po ucieczce stąd ktoś miał wypadek, ktoś przedawkował, ktoś inny zamarzł. Każda osoba, która ucieka to ból, ale my tutaj nie stwarzamy więzienia. Jesteś z nami, bo czujesz się potrzebny. Brakuje czasu na chłodną ocenę, czy już jesteś gotowy na opuszczenie Wspólnoty. Często potwornie się spieszymy, bo chcemy ukończyć szkołę, studia, chcemy wynagrodzić rodzicom, poznać dziewczynę czy chłopaka, być razem. To wszystko dobrze, ale czy już jesteś gotowy? Sam nie dasz rady… Nie prowadzimy statystyk czy rankingów skuteczności naszych metod, ale z dziesięciu chłopców uczestniczących w naszym programie tylko dwóch wraca do nałogu. Nie wiem, czy do dobrze. Szkoda tych dwóch. Brakuje ich wśród nas. Dawniej siostra Elvira zarządziła, by po 3 latach każdy obowiązkowo opuszczał Wspólnotę i działał na własna rękę. Zobaczyła jednak, że to niejednego z nas unieszczęśliwiało, nie mogli odnaleźć się w świecie. Dzisiaj oni mogą zostać, by bezinteresownie pomagać nowym.