Ziemia gromadzi prochy i to w człowieku zostaje

Mateusz Wyrwich

publikacja 13.08.2013 12:23

Czas ani nie był krótszy, ani dłuższy. Był taki, jaki miał być, kiedy trzymając się za ręce z koleżanką, stały przed niemieckim plutonem egzekucyjnym. Niczego się nie bała. Tylko dwie myśli natrętnie ją atakowały: że zaboli i żeby krzyknąć: „Jeszcze Polska nie zginęła!”

Niedziela 32/2013 Niedziela 32/2013

 

Siostra urszulanka Janina Chmielińska zbliża się do dziewięćdziesiątki. Bardziej jednak można powiedzieć „dobiega”, bo mimo skończonych 86 lat energicznie porusza się po mieście. Bierze czynny udział w pracach zgromadzenia. Bywa na spotkaniach z młodzieżą i opowiada o Powstaniu Warszawskim. Spotyka się z nielicznymi już żołnierzami zgrupowania „Siekiera-Kryska”, do którego została przydzielona jako liniowa sanitariuszka. – Ale gdyby ktokolwiek chciał ze mną rozmawiać jeszcze dwadzieścia lat temu o powstaniu, to odmówiłabym – wyznaje s. Chmielińska. – Nie byłam do tego gotowa. Przez kilkadziesiąt lat nie oglądałam filmów wojennych, a kiedy pewnego dnia odwiedziłam znajomą rodzinę i włączyli telewizor, żeby obejrzeć „Stawkę większą niż życie”, musiałam szybko wyjść. Przyszłam do domu i siostry od razu zapytały, co mi się stało, bo byłam podobno zielona na twarzy… Tak to już jest, że ziemia gromadzi prochy i to w człowieku zostaje. Myślę, że wszyscy ludzie, którzy przeżyli wojnę, Syberię, obozy, Powstanie Warszawskie, mają coś z tego – zostają w nich prochy umarłych.

Jeszcze Polska nie zginęła

Janina Chmielińska, w dzieciństwie nazywana Niną, w konspiracji przybrała pseudonim od swojego nazwiska: „Chmiel”. Wkraczania Niemców do Warszawy w 1939 r. nie pamięta, bo ojciec szybko wywiózł ją do rodziny w Lubelskie. Przyjechała dopiero na początku października. Miała skończone 12 lat. Mieszkała w śródmieściu Warszawy z ojcem adwokatem, blisko współpracującym ze Stefanem Starzyńskim, i starszą o cztery lata siostrą licealistką. Już w kilka tygodni później zaczęła swoją „konspirację”. Z najlepszą przyjaciółką Zofią Stefanowską poszły złożyć kwiaty i zapalić znicz w miejscu ulicznej egzekucji. Tylko dzięki bystrości Ślązaka z Wehrmachtu nie zostały wówczas zatrzymane przez gestapo. Niewiele jednak brakowało, by swoje „bohaterstwo” przypłaciły życiem. W dwa lata później już z własnej woli znalazły się pod siedzibą gestapo w alei Szucha. Przeszły pod budynkiem niemieckiej katowni w dzielnicy, w której nie wolno było przebywać Polakom bez przepustki. Wyśpiewały – niezbyt głośno wprawdzie: „Jeszcze Polska nie zginęła!”.

Tajne harcerstwo

W czasie okupacji najpierw jednak była domowa szkoła podstawowa i tajne gimnazjum. I czas, gdy podkochiwała się w niezwykle popularnym piosenkarzu Mieczysławie Foggu. Na czternaste urodziny starsza siostra zrobiła jej nieoczekiwany prezent: zaprosiła ją do kawiarni „Nowy Świat”, gdzie koncertował Fogg. Były skryte spojrzenia w kierunku idola, lody i oranżada. Krótko po tym Nina była już w konspiracji.

Na początek, za przyczyną komunizującej koleżanki, trafiła na kilka tygodni do organizacji „Miecz i Pług”. Później jednak przystąpiła do tajnego harcerstwa w 31. Żeńskiej Warszawskiej Drużynie Harcerskiej Hufca Śródmieście i w „Szarych Szeregach” odbywała ćwiczenia. Na Polach Mokotowskich, a także poza Warszawą. Pierwszą przysięgę złożyła wraz z innymi podczas sekretnego obozu skautów, też niedaleko Warszawy. Później były kursy sanitariuszek w warszawskich szpitalach św. Rocha oraz im. Karola i Marii. W końcu przysięga. To już na kilka dni przed Powstaniem Warszawskim, na kilkanaście dni przed szesnastymi urodzinami. – Składałyśmy ją w deszczowy dzień przed „doktor Konstancją”, czyli prof. Ireną Semadeni-Konopacką, która w czasie powstania straciła męża i syna – s. Chmielińska opowiada o czasach wojennych, jak o dniu wczorajszym. – Zrobiło to na mnie niezwykłe wrażenie, bo idąc na miejsce spotkania, a jak dziś pamiętam adres: Noakowskiego 20, mijałam swoich rówieśników i trochę starszych, w oficerkach i butach narciarskich. Mimo wielkiego upału, byli w płaszczach i kurtkach, pod którymi nieśli jakieś kanciaste przedmioty. Coś wystającego. Nawet niewprawne oko mogło zauważyć, że to chyba broń…

Ogień, jęki rannych, godziny zycięstwa

Pierwszy alarm nadszedł 27 lipca 1944 r. W mieszkaniu kamienicy na Powiślu zgromadziło się sześć młodziutkich sanitariuszek. Czekając „na bój ostateczny”, przez kilka godzin urozmaicały sobie czas rozmowami, czytaniem książek i – z okrzykiem: „Niech żyje AK!” – zabijaniem pluskiew popielniczką. Alarm odwołano. W kilka dni później z owej kamienicy pozostał tylko lej po bombie i wspomnienia. A na dawnym podwórku rosną dziś drzewa. Nawet nie ma zarysu piwnic, które stały się grobem dla kilkunastu osób. 

S. Janina Chmielińska „Chmiel”, podkreśla, że choć brała udział w powstaniu przez blisko dwa miesiące, to można je zamknąć w „dzień i noc”. I w „przestrzeń zburzonych kamienic” kilku kwartałów ulic, na których działało jej ugrupowanie. Tam byli pierwsi zabici. Ogień. Jęki rannych. Godziny zwycięstwa. Tragedii. Dramatów. Swój pierwszy szpital powstańczy dziewczęta miały w przedwojennej siedzibie ZUS, która niemal od razu znalazła się pod silnym obstrzałem Niemców, gdyż mieściła się na terenie niemieckiej dzielnicy. Szybko też powstańcy znaleźli się nie tylko na celowniku regularnych wojsk, ale i snajperów. Dziewczęta, nieświadome zbrodniczych zachowań Niemców, wyszły ściągać rannych z pola walki. Były w białych fartuchach sanitariuszek i… szybko stały się łatwym celem snajperów. Tylko Opatrzność Boża, przez silny wiatr, znosiła kule o milimetry od celu. – Walki trwały w kwadracie kilku ulic. Raz jeden budynek był w rękach Niemców, raz w naszych. Wrzaski, złorzeczenia, przekleństwa. Mnóstwo zabitych i rannych po obu stronach – wspomina s. Chmielińska.

 

 

Ból matki

 – W połowie sierpnia w gmachu ZUS ks. Stanek odprawiał Mszę św. w olbrzymiej sali, udekorowanej mnóstwem biało-czerwonych flag. Było niezwykle podniośle, szczególnie po śpiewie: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”. Wcześniej zastanawiałyśmy się z moją najmłodszą koleżanką, 15-letnią „Remi”, czy iść na Mszę św.,

czy nie. Obie byłyśmy wtedy dalekie od praktyk religijnych. Ks. Stanek zachęcał nas do sakramentu pokuty. W końcu, trochę się ociągając, poszłyśmy. I to była jej ostatnia spowiedź i Komunia św. Następnego dnia zginęła ugodzona z tyłu kulą snajpera prosto w serce. Chyba nawet „nie zauważyła”, co się stało… Ona jeszcze miała prawdziwy pogrzeb. Z odznaczeniem, z przemówieniami dowódców i kolegów. A koleżanka Zosia Rusiecka podczołgała się nawet bardzo niebezpiecznie pod stanowiska snajperów i urwała kilka goździków na jej grób. Wstrząsająca była nasza wizyta, kilka dni potem, u mamy „Remi”. Poszłyśmy z Niną Bemówną i kiedy wręczałyśmy jej krzyż i pas zabitej córki, nic nie powiedziała. Tylko popatrzyła na nas z wielkim bólem i wyrzutem. To się pamięta po dziś dzień. Ten ból matki. Tak. Później to już kurz, bomby, krew. Walki o jeden pokój. Kawałek piwnicy czy kuchnię. Dziedziniec czy piwnicę.

Już nie można było pomóc rannym

Mijały kolejne dni, tygodnie walk. Brakowało wody. Jedzenia. W pewnym momencie ogień niemiecki był tak silny, że paliły się niemal wszystkie domy. A sanitariuszki już nie potrafiły podjąć rannych powstańców. Z meldunkami o pomoc, pod osłoną nocy, zostały wysłane do Śródmieścia. Kiedy „Chmielowi” i jej koleżankom wreszcie udało się przekopami i piwnicami przedostać do położonego kilkaset metrów dalej centrum, były zaskoczone jego normalnością. Ktoś grał na mandolinie. Kilka osób piło kawę nie w zaimprowizowanej, ale normalnej kawiarni. Ludzie chodzili kilkoma „wolnymi” ulicami. Po niecałej dobie wróciły na Powiśle.

Wiadomo już było, że muszą się wycofywać. Bo Powiśle padło. Również Starówka. Niemcy tymczasem wprowadzili najbardziej okrutne jednostki na ten teren. Oddziały gestapo i Wehrmachtu wsparły jednostki własowców. Do walk z powstańcami wprowadzono również „goliaty”. Samobieżne małe czołgi wypełnione trotylem. Tymczasem naprzeciwko za Wisłą stacjonowali Sowieci, biernie przyglądając się walkom. Kilkudziesięciu polskim saperom, którym pozwolono przejść na Powiśle, nie dano ani lekarstw, ani opatrunków i tylko 72 naboje w magazynku. Widząc, co się dzieje, jedni z płaczem, inni z przekleństwami przeprawiali się z powrotem przez Wisłę. A Niemcy coraz bardziej zaciskali pierścień na Powiślu. Palili dom po domu, rozstrzeliwując, paląc rannych. Coraz śmielej, nienękane przez Sowietów, niemieckie samoloty bombardowały powstańcze pozycje. Zapadały się, najczęściej usytuowane w piwnicach, powstańcze szpitale, grzebiąc rannych. Niemcy „zasypywali” je granatami. Sanitariuszki już coraz rzadziej mogły bezpośrednio pomóc rannym. Opatrzeć im rany. Udawało im się jedynie przenosić ich z piwnicy do piwnicy. Nawet już nie na noszach, a w kocach. I tak przez kolejne dni, noce powstania. Bez wytchnienia.

Przenosiny z piwnicy do piwnicy skończyły się, gdy Niemcy zamknęli kleszcze okrążenia. Był 18 września, gdy Janina Chmielińska „Chmiel”, wraz z koleżankami powstańcami została uwięziona w niemieckim „kotle”przez żołnierzy Wehrmachtu, SS i własowców. Niemcy rozstrzeliwali rannych powstańców, którym jeszcze przed chwilą dawały zastrzyki. Powstańcy i sanitariuszki wychodzili z piwnic i zakamarków z podniesionymi rękoma. Jedne ze znakami „Czerwonego Krzyża”, inne bez. Niemcy, wrzeszcząc: „Raus, schnell, weg…” kopali, bili po twarzy i rozstrzeliwali powstańców. Również dziewczęta. Łączniczki. Sanitariuszki. Młodziutkich kurierów. W ciągu kilku minut zabili blisko czterdzieści osób. Z oddziałów „Siekiery-Kryski” i innych. – Straszliwa była wtedy rzeź w kwadracie ulic Okrąg i Wilanowska – wspomina s. Chmielińska. – Wyszłyśmy i my na podwórze oślepione przez słońce. Jeden z Niemców kopał dziewczynę w brzuch. Była to, zdaje się, łączniczka ze Starówki. Piękna, młodziutka. W chwilę później zastrzelił ją…Rozstrzeliwali z wielkim wrzaskiem, jakby chcieli coś zakrzyczeć. Leżały przed nami ciała naszych kolegów, koleżanek. Jeszcze ktoś oddychał ciężko ranny. Kolejną partię osób wyganiano z piwnic. Byłam chyba sparaliżowana strachem. Zdziwiona? Zaskoczona? Niemcy, znudzeni chyba takim pojedynczym rozstrzeliwaniem, ustawili nas pod murem, a przed nami uformował się pluton egzekucyjny. Chwyciłam koleżankę za rękę. Mocno się trzymałyśmy. Niczego się nie bałam. Tylko dwie myśli natrętnie mnie atakowały: że zaboli i żeby krzyknąć: „Jeszcze Polska nie zginęła!”. Nagle poczułam szarpnięcie. Jakiś niemiecki żołnierz chwycił mnie za rękę i wepchnął w tłum cywilów wyprowadzanych z kamienic. Szarpnęłam również „Urszulę”, czyli Haliną Czermińską-Żelaziewiczową. Oho, pomyślałam, strzelą nam w plecy. Bo tak robiono wcale nierzadko. Ale nie. Okazało się, że idziemy z tłumem. Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało. Wiadomo, że Pan Bóg kieruje naszym życiem, ale nadal trudno mi zrozumieć, dlaczego jeden z tych nazistów wyskoczył z grupy Niemców stojących obok plutonu egzekucyjnego i chwycił mnie za rękę… Pozostałych rozstrzelano. Byłam szczerze zdziwiona, że żyję.  Później goniono nas z cywilami do ulicy Frascati. Niemcy rzucali nam pod nogi chleb. Była to dla mnie jakaś dziwna symbolika, której nie mogłam odczytać. Później nas przegnali przez Pola Mokotowskie. To był 24 albo 25 września. Z tłumem dotarłam najpierw na Dworzec Zachodni, a później do obozu w Pruszkowie.

Po podpisaniu kapitulacji powstania Janina Chmielińska trafiła do pracy w niemieckim kasynie w Krakowie. Stamtąd uciekła i przedostała się do podwarszawskiego Ożarowa, gdzie był już jej ojciec. Po wojnie, ukrywając, że walczyła w Powstaniu Warszawskim, rozpoczęła naukę na wydziale polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Po jakimś czasie przeniosła się na psychologię i pedagogikę. W trakcie trzeciego roku wstąpiła do Zgromadzenia Urszulanek, znajdującego się kilkaset metrów od Uniwersytetu Warszawskiego. W 2008 r. prezydent RP Lech Kaczyński odznaczył s. Chmielińską Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.